Ma przed oczyma – poranek – wszystkie takie poranki – po takich kłótniach.
Zawsze robi coś – drobnice – dzióbnięcia – drobne, ale go denerwujące.
Na przykład – nie szykuje mu posiłków – a zawsze to robi – wszystko wymierza – ile masła, ryby, dżemu i twarogu, wędliny, sera.
Albo wychodzi z domu – zawsze jest pa pa – a tym razem tylko – pa pa Atena.
To i tamto i siamto – dodać do siebie.
Jak rzucanie w mamuta kamieniami – jeden, dwa, trzy, siedem, dziesięć, jedenaście i dwanaście Kropka i.
– Jedźmy Racławickimi, ciekawi mnie jak zrobili.
Jedzie z „dziadziem” Romanem. Przyszywany dziadek – Ojciec chrzestnej Ateny.
Razem studiowały – z trzecią koleżanką – która jest w Warszawie – Maggie Sue.
– Nie to, że nie chcę. – Mówi, że czasami dzwonią. – Koleżanki. – Po prostu nie mam potrzeby. I nie chce mi się odbierać. I gadać.
Ale jak są w Warszawie – ostatnio – obie – Penelopa i Maggie Sue – siedziały do zamknięcia restauracji hotelowej – czyli pewnie do 0:00 – oni – Promet i Atena – poszli spać – do pokoju.
– Przecież, siedziałyście do późna.
– Ale Maggie cały czas mówiła.
Dziadzio Roman – taksiarz od lat – woli dać zarobić jemu – i tak musi jechać – niż komuś obcemu.
– Wszystko w porządku?
– Bene. Tutto Bene.
Drugi mąż siostry jego – rodowity Włoch.
Wjeżdżają w Krakowskie. Prosto w Racławickie.
Pięknie to wszystko zrobili.
Chyba nie inżynier – a humanista – jest w stanie docenić – piękno drogi (też w otoczeniu).
W Sowińskiego – oj udręczona to ulica.
Dziura na dziurze – łata na łacie – trzeba robić tak, żeby mieć robotę – znajomy z firmy drogowej – a mieszkańcy – ni centymetr ni decymetr – nie damy – tu – nie będzie żadnego remontu drogi. Ni centymetr – ni decymetr.
I się jedzie w dół – a samochód się buja – że prawie – koło, zderzak, nadkole – urywa.
Przejście przy Miasteczku akademickim – studenci – samochody od strony Radziszewskiego – no dla kierowcy – stres. Nawet zawodowego.
Na dole – w Głęboką – kawałeczek – może będzie wiadukt-estakada – już brak nadziei – jest większy – niż całkowity jej brak.
Filaretów – do góry – Kościół św. Józefa – ze swoją szpicą-dzwonnicą latarni morskiej – ładna – wyremontowana – sunie się przyjemnie – jak po przysłowiowym stole.
Za Kościołem – już Globus – dwa wieżowce ZUSu – choć faktycznie jeden (w głębi) – drugi – kogo innego – różne firmy, biura, urzędy.
Przez rondo – Zana ładne po prawej – chyba – Zana wyboje wyboje wyboje po lewej – jak cholera. Telepie tam jak na kartoflisku.
W dół Filaretów – góra dół – góra dół – cały Lublin – to takie Lublińskie. Ludzkie? Lublińskie-ludzkie.
Wiadukt nad Wąwozem – piechotą – nawet rzut oka – w dół – przeraża.
Kawałek – z po prawej – Wioska Dziecięca – dobra, świetna robota – Chwała i Cześć – drzewa, krzaki.
Na wprost kładka ponad Filaretów i dalej rondo – Widok – Wyżynna.
Jest nadzieja.
Jest nadzieja – że wąwóz – bo dziki – między Wyżynną a torami – pozostanie niezabudowany. Prawdziwy wąwóz.
Już Jutrzenki – mamuta pocięli na złom – budują osiedle.
W Watykańską.
– Może być tutaj – gdzie Panu wygodnie. Kartą. Proszę pozdrowić Olę. – Noemi? Naomi? Nigdy nie pamięta. – Wszystkiego dobrego.
Zmęczony? Chyba nie aż tak bardzo.
Jeszcze sobie połazi.
Parę miejsc zostało do obskoczenia.
Jeśli jest możliwość – nawet trzeba – przede wszystkim – nawet trzeba – połazić.
Jednak jest – już – lekko, delikatnie – zmęczony.
Szybko w bankomacie sprawdzić saldo – jak sytuacja.
Patrzy – oblicza sobie – ile do końca miesiąca.
Większy wydatek miesięczny – już. Papierosy. Kupuje od razu – na cały miesiąc.
Nie ma potrzeby iść – i robić porządki na kontach.
Każde luźne pieniądze – wrzucając na oszczędnościówkę.
Każde luźne pieniądze – wrzucane na oszczędnościówkę – nazbiera się.
U niego – to zawsze – minimum co dwa lata. Więc się uda nazbierać.
Dwa lata minimum. To i tak szybko.
Jest (dość) zdyscyplinowany – z pisaniem – i przede wszystkim – wie co ma pisać – zresztą zawsze o tym samym (?).
Obmyślenie książki – szkic, kościec – lubi zacząć pisać od motta – jak zawsze zresztą – tego samego praktycznie – z tego samego fragmentu Nowego Testamentu. Tytuł. I pisanie – zabudowywanie kośćca – ciałem.
Po napisaniu – dwa sczytania na ekranie – dwa sczytania na wydruku. Przy czym między każdym sczytaniem – jakieś dwa tygodnie przerwy – dla nabrania dystansu.
I – wreszcie – zaniesienie do wydawnictwa. Minimum pół roku – między złożeniem do wydawnictwa a trzymaniem książek w rękach.
Oczywiście – w wydawnictwie – dwie korekty na pliku – już ma dość swojego tekstu – skład – dwa sczytania na wydruku po składzie – już „rzyga” swoim tekstem – dopracowywanie składu – i pewnie jeszcze z jedna korekta (choćby minimum – ustawianie akapitów) – okładka – to już końcówka – i w miarę przyjemność. I już. Do drukarni. Trzy-cztery tygodnie – i już. Już. Wreszcie.
Jest.
Wychodzi.
Idzie do garmażerki – przeważnie po zupy – obiado-kolacja składa się z zupy i dania.
Dla Małej a to naleśniki z serem a to pierogi ruskie lub na słodko, leniwe.
W tym miejscu – jest już prawie w domu.
Cukiernia – ciasta – tylko w czwartki – tak zwane tłuste czwartki – ich.
Czasami zagląda do Pana Marka.
A to zrobi mu koszulkę z jakimś nadrukiem, napisem.
A to wizytówki, których i tak nie rozdaje – służą za zakładki do książek – przekładki do płyt.
Pieczątka – przy wysyłaniu listów – nie chce się mu pisać – nazwisko, adres – wbija pieczątkę – i część. List idzie.
Przy pisaniu – wydruki – i bindowanie – te sczytywania na wydruku.