Klatkę schodową wypełniał delikatny chociaż wyczuwalny mysi swąd. Drewniane schody cicho skrzypiały pod podeszwami butów. Uchylone drzwi mieszkania na pierwszym piętrze otworzyły się bezszelestnie. Rudolph wszedł do obszernego korytarza i ruszył w głąb, w kierunku, z którego dochodził przyjemny zapach pieczonego ciasta. Na ścianach kuchni wisiały półki zapełnione książkami. Pośrodku pomieszczenia królował staroświecki okrągły stół z całkowicie zastawionym blatem. Szklany klosz dźwigał parujący makowiec, obok masywny moździerz, porcelanowy serwis do herbaty na sześć osób, pożółkłe szpargały, zdjęcia w kolorze sepii, kartka z kalendarza z utkaną z dwójek i zer datą oraz klika pustych opakowań po lekach. Za stołem, w bujanym fotelu siedziała starsza kobieta. Okryty kraciastym pledem tors miarowo unosił się w rytm równego oddechu. Lewa dłoń śpiącej zwisała bezwładnie, podczas gdy prawa ściskała słuchawkę staroświeckiego telefonu. April podbiegł, ujął nadgarstek. Puls był wolny, ale miarowy, dobrze wypełniony i chybki. Uspokojony poprawił pled nalał sobie herbaty do białej filiżanki i odkroił plaster żółtego, nadzianego czarną masą ciasta. Natychmiast odczuł senność. Dwadzieścia cztery godziny i pięć tysięcy mil zrobiły swoje

-Spać, spać! -krzyczało zmęczone ciało do omdlewającego umysłu. Intuicyjnie trafił do pokoju, zapewne sypialni, co potwierdzała obecność wypełniającego pomieszczenie łoża z baldachimem. Z mroku pokoju zaświeciły dwa lasery-para zielonych ślepi. Czarny kot podniósł się z łóżka, wyprężył grzbiet i zeskoczył zwinnie na podłogę. Kot jest zawsze po niewłaściwej stronie drzwi. Obojętnie minął intruza- przebranego w czarne ubranie i ludzkie ciało, w którym jednak bezbłędnie wyczuł skulonego, wewnętrznego ptaka- oceannika maoryskiego lub wędrownego albatrosa. Bezszelestnie przemknął do kuchni, zakręcił kilka ósemek wokół nóg śpiącej pani i wybiegł przez uchylone drzwi wyjściowe. Drewniane schody cicho skrzypiały pod zwinnymi łapkami, klatkę schodową wypełniał kuszący mysi swąd. Dał susa na zewnątrz, w wypełnioną obiecującym świergotek wróbli szarówkę lutowego świtu.

Zmęczony człowiek zzuł buty, zrzucił płaszcz, marynarkę i rzucił się na posłanie, prosto w wygrzaną kocim ciałem niszę. Wyjął telefon, zapalił latarkę i zlustrował pomieszczenie. Bardziej z wieloletniego nawyku niż z obawy- w tym obcym miejscu czul się dobrze i tak bezpiecznie, jak nie czuł się nigdy wcześniej. Słabe światło a za nim senny wzrok omiotły kąty pokoju i powędrowały na sufit. Biały, miejscami odpadający gips pokrywały pęknięcia i rysy, układające się w misterną pajęczynę, otaczającą równy, owalny otwór, otoczony ciemną osmaloną aureolą. Nie miał sił ani chęci przyglądać mu się ani nad nim zastanawiać. Nie miał sil ani chęci na nic, nawet na liczenie, zresztą liczby, obecne od pięćdziesięciu pięciu lat w głowie nagle zniknęły. Ledwie zgasił latarkę oczy zamknęły się tak szybko, że nie zdążył pomyśleć

-Zasypiam.

 Koniec odysei Rudolpha Aprila