Za co sobie cenię demokrację to to, że zawsze ktoś wygrywa. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby wszyscy przegrali, a przecież teoretycznie jest możliwe, że żaden z programów wyborczych nie wzbudzi zainteresowania. Ale nie! Zawsze ktoś się zainteresuje i zawsze jednych zwolenników jest więcej niż innych. Widać, że państwa rządzone demokratycznie mają szczęście, że od stuleci im się udaje to demokratyczne wyłanianie władz.
Szczęściu, jak wiadomo, można pomóc. Można, mając w ręku władzę, wykreować sztuczną opozycję zatrudniając ubogie aktorki, które zamiast grać po jarmarkach cyckami na klawesynie za miskę ryżu, odegrają rolę prezydenty, premiery czy którejś z marszałkiń za miskę innego białego proszku. A potem oddadzą władzę na jakiś czas, by znów ją kiedyś przejąć i tak w koło Macieju. Jednakże tego się nie praktykuje, bo jest to po prostu nieuczciwe. Pozostaje czekać na łut szczęścia i vox populi. Dlatego tak wiele, praktycznie wszystko, zależy od sondażowni, od prognoz i diagnoz politologicznych. Rokrocznie uczelnie wypuszczają w świat tysiące absolwentów politologii, aby mogli prognozować przyszłość polityczną swoich części świata.
Jak by nie patrzeć, to się z tego zrobił poważny wręcz ciężki przemysł, który mógłby się stać (a może i już jest!?) kołem zamachowym niejednej gospodarki – zwłaszcza w krajach ubogich w surowce. Jak dla mnie, to ktoś, kto by opracował modele powiązań wzrostu PKB z wydajnością pracy politologów, zasługiwałby na nobla. Niestety miałoby to również ujemną stronę, bo z pewnością w reżimach autorytarnych politolodzy prosto z egzaminu magisterskiego trafialiby do obozów pracy. I tam prognozowaliby na akord przyszłość polityczną zagranicznych dla demokracji, czyli na eksport. Chyba, że zamordyści nie daliby wiary rekomendacjom Akademii Szwedzkiej czy tam tej drugiej, jeszcze lepszej. No to wtedy, dobra nasza!, tym ich przy okazji ekonomicznie pokonamy.
Chyba o niczym nie zapomniałem…