O sportowych zmaganiach

Wiosną 2010 roku na Placu Niepodległości, czyli słynnym Majdanie, był jakiś wiosenny festyn. Z tej okazji został rozegrany mecz piłkarski pomiędzy Ambasadą RP w Kijowie, a drużyną Kijowskiej Milicji Drogowej. Teoretycznie.

Wspominam to wydarzenie z kilku względów – również z tego, że wówczas jedyny raz w życiu ktoś mnie poprosił o autograf, i jedyny raz w życiu dzień później znalazłem się na okładce gazety w paradzie bramkarskiej – był to dziennik „Siegodnia”, gdzieś mam ten numer do dziś.
Inne względy to oczywiście poziom organizacji oraz uczciwości organizatorów. Moim zdaniem można było zorganizować taki mecz w lepszym miejscu, a przynajmniej na lepszej nawierzchni, niż asfalt ulicy Chreszczatyk. Dwieście metrów dalej był stadion Dynama Kijów, myślę, że na bocznym boisku spokojnie można było pograć. Ale nie. Ustawiono po prostu dwie bramki (do piłki ręcznej) na odcinku ulicy biegnącej lekkim łukiem, dzięki czemu kształt boiska nieco odbiegał od tradycyjnego. W miejscu, gdzie kilka lat później intensywnie płonęły ogniska i ginęli ludzie, winnych czego zresztą do dzisiaj nie znaleziono, ale o tym będzie później.

Trzeba przyznać, że publiczności było dużo, w dodatku mecz komentowany był na żywo przez megafon. Ja byłem bramkarzem, jako że grałem parę lat na bramce, postanowiłem, że podejdę porządnie do sprawy, asfalt mnie nie przestraszy, tak więc założyłem ochraniacze siatkarskie na kolana i bramkarski strój. Graliśmy po ośmiu. Jako że mieliśmy wtedy mocną ekipę piłkarską w ambasadzie, wystawiliśmy tylko jednego zawodnika „z zewnątrz”, z grzeczności, był to działacz polonijny, 50-letni weteran, który organizował nam w Kijowie rozmaite piłkarskie wydarzenia, nazywaliśmy go żartobliwie „trenerem”. Na to samo liczyliśmy u przeciwników – że zagrają faktycznie swoim składem i nie będą się posiłkować zawodnikami spoza swoich szeregów. I w pierwszej połowie chyba rzeczywiście tak było. Nieskromnie przyznam, że byłem w tym dniu dobrze dysponowany, skręcałem się na bramce jak mogłem, pomimo asfaltowej nawierzchni, chłopakom udało się z przodu coś strzelić i do przerwy był wynik 2:2.

Po przerwie drużyna przeciwna dokonała pięciu zmian, a postura, wiek, oraz umiejętności nowowprowadzonych zawodników nie pozostawiały wątpliwości, że to raczej piłka jest ich codziennym zajęciem, a nie praca w milicji. Naszej drużynie nie pozostało nic innego jak „zamurować bramkę” i stosować tzw. obronę Częstochowy, o akcjach z przodu można było pomarzyć – po pierwsze ze względu na to, że zabrakło kondycji, po drugie dlatego, że umiejętności obrońców drużyny „milicyjnej” znacznie przewyższały koncepcje napastnicze moich kolegów. Obronne zresztą też. Robiłem na bramce co mogłem, ale mecz zakończył się zwycięstwem drużyny przeciwnej 6:2.

Po meczu prócz kilku otarć o asfalt i zdjęcia w gazecie zostało mi wspomnienie, że syn jednego z naszych dyplomatów (około ośmioletni) podszedł do mnie po meczu i poprosił o autograf „od wspaniałego bramkarza”.

Potem zacząłem się przygotowywać do pierwszego w życiu (i jak się okazuje, jak na razie ostatniego) klasycznego biegu na dystansie maratońskim. Bieg ten odbył się jesienią 2011 w Kijowie. Już poprzedniej zimy znany był jego termin i trasa. Organizator zatem mógł spokojnie dogadać się z włodarzami miasta co do tego, by zamknąć trasę biegu i poprosić, by w trakcie jego trwania nie… wymieniano nawierzchni jezdni. Chciałbym zostać dobrze zrozumiany – nie jestem zwolennikiem blokowania miast podczas maratonów, uważam, że o wiele rozsądniej, mniej uciążliwie dla mieszkańców i przede wszystkim zdrowiej dla sportowców byłoby biegać gdzieś na obrzeżach lub poza miastem, ale siła marketingu, reklamy itd. robi swoje. Kijów jest miastem z takimi terenami zielonymi, że bez problemu można byłoby wyznaczyć trasę biegu w zasadzie po lesie. Tymczasem było pięć okrążeń po centrum miasta. Dobrze, ale jeżeli się powiedziało A, należałoby powiedzieć też B- jeżeli ustalamy limit biegu na pięć godzin, to zamykamy ulice na pięć godzin. Tymczasem było tak, że przez pierwsze 2 godziny milicja jeszcze jakoś regulowała ruch pojazdów z przecznic – jak biegł biegacz lub grupka, to ruch był wstrzymywany (na trasie ruch był wstrzymany całkowicie). Ale po 2 godzinach już trzeba było nieraz przepuszczać samochody jadące w poprzek. Po 3 godzinach na Chreszczatyk (główną ulicę miasta) wylegli spacerowicze, których trzeba było omijać, niektórzy nie wiedzieli o imprezie i się dziwili, po co tylu ludzi biega i jeszcze ma pretensje. Szczytem wszystkiego była jednak wymiana nawierzchni jezdni na sporym (około 1 km) odcinku jezdni. Jedne maszyny zrywały stary asfalt, inne wylewały nowy, biegało się pomiędzy nimi. Jak znam Ukrainę, to powód takiego stanu rzeczy był nader prozaiczny – władze miasta nie dostały doli od organizatorów (ktoś zapewne policzył ilość zapisanych przez cenę wpisowego) i postanowiły nauczyć ich moresu. Udało mi się ukończyć ten bieg (w jakim czasie – historia niech lepiej o tym milczy, w limicie się zmieściłem). Do mniejszych dolegliwości można zapisać fakt, że z punktu, w którym można było zostawić sobie swoje napoje (punkt wszak mijało się dziesięć razy) moja butelka podpisana imieniem i nazwiskiem zniknęła. Punkt ten znajdował się przy starcie/mecie, teoretycznie pilnowali go organizatorzy, ale lud (ten niebiorący udział w biegu) podchodził i brał co chciał. Pomijam już fakt, że elektroniczne czipy nie działały od samego początku i pomiar przebiegniętego dystansu odbywał się za pomocą ludzi, którzy na nawrotach mierzyli, który raz zawodnik już przebiega (żeby nie oszukał z ilością okrążeń).

Rok później postanowiłem wystartować w półmaratonie. Organizator był ten sam i chyba poszedł po rozum do głowy, bo tym razem ruch był wstrzymany, nie trzeba było kluczyć między samochodami i maszynami budowlanymi, a piesi nie łazili jak krowy po trasie biegu. Trzeba było jednak na czymś przyoszczędzić. A na czym? A na wodzie, której zabrakło po godzinie (w sumie cóż – najlepsi zawodnicy właśnie w takim czasie mniej więcej pokonują dystans, a amatorzy niech się sami martwią albo szybciej biegają) i na medalach. Wtręt dla mniej zorientowanych – w biegach na dystansach od półmaratonu wzwyż tradycją jest, że każdy kto ukończy bieg w określonym limicie czasu uhonorowany zostaje pamiątkowym medalem. Między innymi na to idzie wpisowe. A to, o ile pamiętam, nie było małe. Co ciekawe, organizatorzy ogłosili bieg kilka miesięcy wcześniej i określili ściśle limit uczestników (600), a zapisy kończyły się na tydzień przed biegiem. Po zakończeniu zapisów widocznie policzyli, że budżet im się nie dopina albo chcieli zarobić jeszcze więcej, więc ogłosili bieg towarzyszący na 10 km, też płatny, ale bez medali, nagród, koszulki okolicznościowej itd. Kilkaset osób się zapisało. Zdążyłem się zapisać na bieg główny i wyszedłem z założenia, że jeżeli organizatorzy zakończyli zapisy wcześniej i ustalili limit głównego biegu na 600 osób, to pamiątkowych medali starczy im dla wszystkich. Nic bardziej mylnego, jesteśmy wszak na Ukrainie, tam zdrowy rozsądek nie znaczy wiele. Wpadam na metę wraz z jakimś starszym panem (około 60-ki) z Francji, dwie piękne dziewczyny witają nas na mecie i gratulują, pytam więc:

– A medale?

– A skończyły się – słyszę w odpowiedzi. A nie byliśmy ostatni, myślę, że za nami było jeszcze ze 100-150 osób. Francuz pyta, co jest grane, dziewczyny tłumaczą mu łamaną angielszczyzną, że medale się skończyły i doślą mu pocztą. Zrezygnowany odszedł. Ja się tak łatwo nie poddałem i zacząłem z grubej rury, nie przebierając w słowach ukraińskich i rosyjskich szukać organizatora. Dziewczęta wskazały mi kogoś, kto był podobno organizatorem. Był nim jakiś młody człowiek lat mniej niż trzydziestu, w kilku żołnierskich słowach powiedziałem mu, co sądzę o organizacji takiego wydarzenia. Że jeżeli określa się limit uczestników, a zapisy zamyka tydzień przed biegiem, to należy założyć, że wszyscy dobiegną do mety i wybić 600 medali. Zaczął się coś tłumaczyć mętnie, pogrzebał w jakiejś torbie i… znalazł tam medal, który mi wręczył. Nie podziękowałem, zapewniłem za to solennie, że będę od tej pory żywą chodzącą antyreklamą biegów organizowanych przez tę firmę. Tak też było – wszystkim odradzałem uczestnictwo w zawodach, organizowanych przez tę organizację. Nie wiem, czy oni się do dziś tym zajmują. Natomiast ja już potem jeździłem tylko na biegi do oddalonej od Kijowa o ok. 100 km Białej Cerkwi, gdzie była wzorowa organizacja, biegi bowiem tam organizowane są od kilkudziesięciu lat (tam rozgrywano np. mistrzostwa ZSRR w maratonie), a na trasie przygrywa na żywo wojskowa orkiestra.

Jak pamiętamy, w 2012 roku odbyła się, częściowo w Polsce, częściowo na Ukrainie, szopka pt. Mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Żeby stać się szczęśliwym posiadaczem biletu na mecz, trzeba było się logować, rejestrować, czekać na szczęście w losowaniu… Pracownicy naszej ambasady, mało skuteczni zazwyczaj na arenie polityki międzynarodowej tutaj zadziałali sprawnie i załatwili u organizatorów specjalną pulę na mecze odbywające się w Kijowie, w tym również na finał. Nie będę wspominał, ile kosztował bilet na finał, bo do dziś kieszeń mnie boli po tym wydatku. Udało mi się wyszarpać dwa bilety – stwierdziliśmy z żoną, że pójdę ja, oraz jej bratanek, który wielkim fanem piłki nożnej jest. Przyjechał on wraz z ojcem do Kijowa na ten mecz. Dzień przed finałem zadzwonił do mnie jeden z głównych organizatorów Euro ze strony ukraińskiej z propozycją, że ma jeszcze wolne bilety na finał. I że może dać mi za darmo kilka, jeśli chcę. Nie byłem zachłanny, wziąłem dwa (dla żony i jej brata). Okazało się, że wolnych biletów jest baaardzo dużo. Po prostu organizatorzy rozdawali różnym ludziom „ważnym” oraz znanym z tego, że są znani. I była to bardzo duża pula. Część zorientowała się dzień, dwa przed meczem, że to ich w istocie nie interesuje i te bilety zwracali. I tym chwała za to. Część natomiast miała to głęboko w dupie. Kto oglądał tamten finał doskonale wie, że na stadionie było kilka tysięcy wolnych miejsc (na finale mistrzostw Europy!!!), a ci, którzy mieli bilety w słabych sektorach (np. te najtańsze, za filarem zasłaniającym pół boiska) swobodnie siadali na miejscach o lepszej widoczności.

O tym wszystkim, to znaczy o oddawaniu tych biletów dowiedziałem się dzień po finale, napisał mi o tym ów organizator. Dzień po euro w stopce emailowej był już podpisany jako dyrektor organizacyjny mistrzostw Europy w koszykówce, które miały się odbyć na Ukrainie rok później.