Czasy były trudne i bolesne. Brat wrócił z niemieckiej niewoli po kapitulacji Warszawy. Nie wiedzieli, czego ich jednak pod strażą przetrzymują. Okazało się, że to przez walki, które były jeszcze pod Kockiem.

Potwierdził to, co Cyganiak nam mówił o nim. [patrz: cz. IV] Przez cały ten wojenny czas modliłam się codziennie rano i wieczorem o szczęśliwy powrót brata.

Romek musiał zdać mundur wojskowy, w którym przyszedł z niewoli, prawie nie miał w co się ubrać. My też mieliśmy braki. Były  trudności z żywnością, ale nie głodowaliśmy. Krowę utrzymać do wiosny pomogli kuzyni i znajomi. Najgorsze były jednak kolejne aresztowania. I nas to dotknęło, bo 7 czerwca 1940 r. został aresztowany brat  Czesław z paroma  innymi osobami. Rozpacz w rodzinie! Jednak szczęśliwie, po paru dniach – 11 czerwca zostali zwolnieni. Akurat bratowa przyjechała, by czegoś się dowiedzieć i mogła go zabrać do domu.

Mój ojciec zaczął niedomagać. Ciężko przeżywał to, co się działo i w końcu serce nie wytrzymało. Zmarł 26 lutego 1941. Zostaliśmy we czworo – Mamusia, Pola, Romek i ja.

Tymczasem dostałam z Arbeitsamtu kartę na  roboty do Niemiec. Było to świeżo po śmierci ojca. Pola poszła do Urzędu i jakoś mnie jeszcze wybroniła. Ale pracy nie mogłam znaleźć i nadal groziło mi wywiezienie na roboty. Wtedy Pola wpadła na pomysł i napisała w moim imieniu podanie o pracę do Starostwa Powiatowego. Podanie pomógł jej napisać mój były nauczyciel – p. Żelazko. Tak naprawdę, to jeszcze niewiele umiałam po niemiecku, raczej z samouczka, ale trzeba było ryzykować, by się ratować..

Zaskoczyło mnie wezwanie do starostwa i dopiero Pola powiedziała mi, o co chodzi. Tam skierowano mnie do urzędnika Brucknera. Który jakoś mnie przyjął. Prowadził on referat policyjny (Polizeiamt) i Strassenverkehrsamt, czyli urząd ruchu drogowego. Mnie zatrudnił w tym ostatnim. Policyjny prowadził sam. Był on niewyrośniętym człowiekiem, o za dużej głowie, wygląd wprost karykaturalny. A co śmieszne, był synem lekarza dziecięcego, co potem przypadkiem odkryłam w aktach.

Uczyłam się pilnie tej pracy i od razu doszkalałam niemiecki. Wciąż miałam koło siebie słownik i w wolnych chwilach uczyłam się słówek. Chyba to doceniał, bo był dla mnie dobry  i wyrozumiały, jak na początku się z czymś pomyliłam. On też dysponował autami służbowymi starostwa. Urząd mieścił się w pałacu, pracowaliśmy w „zielonej sali”, gdzie kiedyś odbywały się bale.

Było nas tam parę osób. Pani Schabowa pochodząca ze Lwowa, p. Stefania Jesionowska z Inowrocławia, z zawodu nauczycielka szkół handlowych i Lucjan Paszkiewicz (właściwie Paweł Łaszkiewicz). Siedział jeszcze niemiecki urzędnik, stary i z chorą nogą, wiecznie niezadowolony i chłopak na posyłki dla naczelnika kancelarii.

Byłam bardzo młoda, więc mieli do mnie stosunek opiekuńczy. Z trudnościami językowymi zwracałam się do p. Schabowej. Nieraz mi mówili: „Irka, szanuj pracę”. To znaczy, żeby nie za prędko robić.

Do tego urzędu należało rejestrowanie aut, wyrabianie praw jazdy, wydawanie pozwoleń na różne przejazdy. Więc to ja właśnie załatwiałam i służyłam jednocześnie za tłumaczkę.

Mój szef załatwił sobie potem gabinet tylko dla siebie i przenieśliśmy się na druga stronę klatki schodowej. Ja byłam na Białej Sali, a on obok w gabinecie. Przeszła tam taż p. Schabowa, bo zaczęła pracować u Mulowa, który tam urzędował. Mulow załatwił mi pozwolenie na przyjazd do Radzynia mojego stryja Bronisława Obrębskiego z Wilna.

Mulow sprowadził sobie potem z Niemiec żonę, która zbyt swobodnie wyrażała się o tym, co się działo. Zabrało ją gestapo i wywieźli na Zamek do Lublina. Był bardzo przygnębiony, choć i przedtem nie był wesoły. Powiedział mi kiedyś, że zawiódł się na swoim życiu, nie udało mu się.

Potem dla pracujących tam dziewcząt zorganizowano kurs pisania na maszynie i niemieckiej stenografii. Prowadziła go właśnie p. Stefania. Przyswoiłam to sobie bardzo łatwo i zaraz używałam w pracy, ku zadowoleniu szefa. W tym urzędzie poznałam wielu ludzi – Polaków, różnych dyrektorów, przewoźników, kierowców i dziedziców. Moją zasadą było, o ile możności, wszystkim pomagać. Przydawało mi się to nieraz w przyszłości.

Zaczęła też pracować ze mną Halina Masztalerzowa. Pochodziła z Kresów. Młodziutka wdowa wojenna, malutka, ale bardzo ładna. Umiała wiele rosyjskich piosenek i znała dobrze ten język, bo była tam w głąb Rosji wywieziona. Wróciła, jak Niemcy zajęli tamte tereny. Zaprzyjaźniłam się z nią. Potem zaangażowała się w AK i po jakiejś wsypie została aresztowana przez gestapo i wywieziona do obozu. Było to dużo później, kiedy już razem nie pracowałyśmy. Jak się potem dowiedziałam, przeżyła obóz. Mój szef jej nie lubił, nazywał ją „Maruszka”.