Moja babcia, Irena Hapkowa opisując losy rodziny, kreśli również historię Radzynia i ludzi w nim żyjących.
Wracając do opisywanych wydarzeń (nalotu niemieckich samolotów – przyp. J. H.) to my wtedy z Polą (Apolonią Różycką – moją śp. ciocią) poszłyśmy zobaczyć, co dzieje się z naszym rodzinnym domem. Nocował w nim kto chciał, ludzie się przewijali, jednak nic nie wynieśli – grunt, że przetrwał.
Potem przez Zabiele i na skróty polnymi ścieżkami doszłyśmy do Paszk, do cioci Klary. Tam chłopcy z AK biegali z karabinami, nie wiedząc, jaki spotka ich zawód. Na naszą prośbę, Józef Domański zaprzągł konia od wozu i pojechaliśmy po Mamusię i nasze rzeczy. W ten sposób znalazłyśmy się w Paszkach Dużych. Byli tam na kwaterach żołnierze lotnictwa z pobliskiego lotniska. Wieczorami już grali, a nawet tańczyli. Kręciło się wokół nich sporo kobiet. Wśród gwaru ludzi czułyśmy się raźniej, było wielu bliskich i znajomych.
Wieczorami także zbieraliśmy się po domach na modlitwach. Czasem jeden z tych lotników ginął. Chowali go przed wsią, przy kapliczce. Po wojnie ich ciała zostały przeniesione na wspólną mogiłę na Starym cmentarzu.
Czuło się wojnę, nie było jeszcze względnego spokoju. Kiedyś wybrałam się do domu w Radzyniu i spotkałam na polu naszego Romka. Sam borykał się ze żniwami. Poprosił o pomoc, więc mu pomogłam. Na noc pojechałam z nim do rodziców jego żony, do Białki. Znaleźli tam schronienie państwo Lewandowscy. Byłam tam chyba około 2 dni.
Przyjechał do mnie znajomy z Wohynia i zabrał mnie do siebie, bym od tego odetchnęła. Tam u pp. Zaniewskich panował największy spokój. Nocowałam u jego siostry, po drugiej stronie domu.
Chodziłyśmy z jego matką na grzyby. Suszyłam je we wspaniałym piecu chlebowym. Miałam co potem wziąć do domu. Choć nigdy przedtem nie gotowałam, bo nie musiałam, robiłam im tam obiady. Może więcej było tam kobiecej intuicji, ale jakoś mi się udawały.
Z Wohynia wróciłam do domu w Radzyniu, już do normalnego życia. Sytuacja w mieście zaczęła się normalizować. Pola poszła do pracy w Banku Spółdzielczym, gdzie Wacław, nasz stryjeczny brat był wtedy dyrektorem.
Pewnego dnia spotkałam mojego kolegę, Mariana Lecyka. Powiedział mi o uruchomieniu Wieczorowego Gimnazjum dla Dorosłych, do którego on już uczęszczał. Porozumiałam się z Janką Ochniówną i doszłyśmy do wniosku, że warto tego się podjąć.
Nauka nie zaczęła się od września. Rok szkolny w klasach I-II skończył się 15 lipca. Miałam bardzo dobre stopnie, więc warto było nadal to ciągnąć.Pewnego dnia przyszedł do naszej klasy dyrektor naszej szkoły, a zarazem Gimnazjum Kupieckiego – Kazimierz Boba. Pytał czy ktoś zna się na pracy w biurze. Zgłosiłam swoją chęć do tego typu pracy. Dyrektor przyszedł osobiście do naszego domu i zachęcał do podjęcia pracy w sekretariacie Gimnazjum Kupieckiego.
Tak się złożyło, że prawie równocześnie odwiedziła mnie pani Schabowa, z którą pracowałam przedtem w niemieckim Starostwie. Namawiała mnie, bym poszła pracować do jej syna, który wtedy został burmistrzem. Ja jednak wolałam iść do szkoły.
Pracę w sekretariacie gimnazjum rozpoczęłam 1 grudnia 1944 roku. Do południa praca, po obiedzie nauka, ale człowiek był pełen zapału.
Wojnę nadal się jednak czuło. Za Wisłą wciąż stali hitlerowcy. Co rusz nocowali u nas jacyś radzieccy czy polscy wojskowi. Raz jakiś korespondent wojenny. Nasz sołtys, panKonopka, miał wzgląd, żew domu „gościnnym” mieszkały same kobiety i przyprowadzał na nocleg samych przyzwoitych mężczyzn. Raz nocował jakiś Tatar. Mówił, że z zawodu jest buchalterem, a jego żona jest akuszerką. W nocy złapał go straszliwy kaszel. Moja Mama pożałowała go i dała mu dodatkowe okrycie, by się zagrzał. Przestał męczyć go ten kaszel. Rano pytał , kto to zrobił i bardzo Mamusi dziękował.
Przez jakiś czas mieszkała u nas dziewczyna z ZSRR – Faina, która pracowała jako sekretarka wojennego komendanta – majora gwardii – Sowcowa. Wówczas był on „ważną figurą.” Była to dobra dziewczyna i zaprzyjaźniła się z nami. Wojsko urządzało jakąś zabawę i Faina chciała i mnie zabrać ze sobą. Ja jednak wolałam przeczekać u znajomych. Ta dziewczyna nie była rozpieszczana przez los, gdyż na bal zapragnęła pójść w naszym kolorowym szlafroku…
Dzięki niej poznaliśmy samego komendanta. Zaczął do nas zachodzić. Grywaliśmy w karty. Jak wygrał, ogromnie się cieszył. Więc nieraz dyskretnie poszachrowałam, by wyszło na jego korzyść. Podobał mu się polski zwrot „pan” i swoim podwładnym kazał tak siebie tytułować. Kiedy odjeżdżał, zaprosił nas na pożegnanie. Ówczesne wojenne menu – konserwy i wódka były wtedy przysmakiem.
Następnie mieszkał u Hanny Sołtysowskiej, późniejszej żony naszego stryjecznego brata – Wacława. Gdy przyszłyśmy w gościnę, dyskretnie przestrzegał swoich kompanów, żeby w stosunku do nas byli „grzeczni” i zachowywali się godnie. I tak było – całkiem przyjemnie.
Mieszkał też jakiś czas oficer Smirnow. Był kimś w rodzaju zaopatrzeniowca, bił krowy i świnie dla wojska. Przyniósł kiedyś kawałek wołowiny i prosił o jej przyrządzenie. Mama zrobiła mu pieczeń do ziemniaków. Jak on się tym zachwycał i wcinając mówił, że w życiu nie jadł czegoś tak dobrego. Po posiłku powiedział, że będzie przynosił mięso i niech mu Mamusia zawsze to przyrządza. Raz zaprosił nawet kolegów, by i ich uraczyć. Mamusia usłyszała wtedy, jak mówił półgębkiem do nich, że jakby nie było matki, to oni by z nami pohulali. Poszedł z frontem dalej.