Pamiętam śnieżny powrót do domu po sylwestrowej nocy: wcięty Frycek, już po trzecim czy czwartym pożegnaniu, wrócił do nas jeszcze raz biegiem ze sto metrów, tylko po to, żeby zupełnie od czapy zadać retoryczne i dramatyczne pytanie: „A Stare Dobre Małżeństwo to co zrobiło ze Stachurą…?!”

Ano zaśpiewało. Uwieczniło. Przeniosło do polskiego Wiecznego Panteonu.

Ta (dziś ceniona i dobrze wyceniana przez kolekcjonerów winyli) płyta to kwintesencja „poezji śpiewanej”. Zbiera evergreeny SDM, które już przez parę lat (powstali bodaj w 1984) zespół wykonywał na tysiącach scen i scenek. Te wykonania były multiplikowane przez miliony ognisk, schronisk turystycznych, pokojów w akademikach, prywatek… Że przesłodzone i trochę kiczowate? I co z tego? A zresztą: czymże jest kicz? A może ważniejsze od niego jest prawo do nostalgii i wzruszeń? I dziś bywa, że w późny wieczór po meczu, po przeglądzie obowiązkowych sprawdzonych przebojów („Linoskoczek” Zauchy, „Lewandowski” Kwartyrnika, „Filandia” Świetlików z Lindą oraz „Wóda to śmierć” Cezika ze Stingiem) SDM ląduje na talerzu gramofonu i gra aż skończy grać.

A Stachura? Ortodoksi mogą posłuchać jego piosenek w autorskim wykonaniu (wyszedł nawet winyl – kto nie zna tych wersji przeżyje lekki szok). Ale jest Kondrak, Różański, wielu innych.

Aha! I warto czytać Stachurę. Prozy, poematy, dziennik. To lektura niestety często „rozdzierająca jak tygrysa pazur antylopy plecy”… Tekstów piosenek czytać nie musimy, bo mamy je w głowie na wieki. Dzięki tej płycie właśnie.

https://www.youtube.com/watch?v=CRJGzERvXNo&feature=youtu.be&fbclid=IwAR17xlvXeRymYeEEicoXmgZuVrQ6_jGaRXx4MFTe1In9uYFiC7vsXwX15Ec