Poniższe wspomnienia to fragmenty rodzinnej „Sagi” mojej babci oraz wspomnienie września 1939 w Radzyniu z artykułu „Cyganiak” („Grot” 2006, nr 9). „Aż nadszedł wrzesień 1939 roku. Nasi lotnicy z Marynina 8 września zestrzelili niemiecki samolot, który spadł gdzieś niedaleko Żabikowa. I następnego dnia zaczęły się naloty…”
Byłam wtedy w Domu Kościelnym, karmiliśmy uciekinierów. 9 września zaczęło się bombardowanie, najpierw lotnicy zapalili jakiś obiekt na Kozimrynku, potem stodołę w Białej i budynki gospodarcze państwa Fręchowiczów,, później palili już dokładnie „folwarki” ,tzn. cały zespół stodół gospodarzy mieszkających w mieście. Wytyczyli sobie kierunek, bo potem zrzucali bomby na nasze radzyńskie stodoły, pełne zboża. A był wtedy taki urodzaj.
W tym czasie przyjechał po zakupy wujek z Paszk, Seweryn Domański i zabrał mnie do nich wraz z naszą lokatorką – panią Stanisławą Madejową i jej synkiem Adasiem. Rodzice kazali mi jechać, ale sami pozostali. Jak wstrząsające było moje pożegnanie z nimi! Pamiętam, jak w rozpaczy uklękłam przed nimi i przytuliłam się do ich nóg. Jak się zabierałam do Paszk, to brat Marian ze swojego sklepu, nasypał mi w podołek różnej żywności, między innymi zupy w kostkach, które się potem bardzo przydawały. Ułatwiało to cioci gotowanie w takich niespokojnych warunkach. Droga do Paszk pełna grozy. Cały dzień patrzyłyśmy z rozpaczą, jak pali się nasze miasto. Tam czekałam dalej spłakana, co dalej będzie?
W nocy przyszli jednak rodzice i przyprowadzili nasze dwie krowy. Rodzice niespokojni o dom wrócili do miasta, chyba po dwóch dniach. A tu znów za parę dni rozszalała się nad nami walka powietrzna. Na wieś posypały się bomby, paliło się w kilku miejscach. Byłam akurat w kuchni i jakiś uciekinier u nas odpoczywał. W tym strasznym huku i wybuchach zaczęłam się modlić na głos i krzyknęłam do tego człowieka: „niechże i pan się modli”. Byliśmy skuleni pod stołem, aż ucichło. Wtedy zaczęłam płakać, by wujek wiózł mnie do rodziców, do Turowa, bo znów się tam znaleźli. Nie zapomnę, jak wujek mnie uspokajał: „Irka, nie płacz, ja cię nigdzie nie powiozę, ale chcesz kaczkę, to ci ciotka zabije kaczkę, chcesz kurę, to kurę, ale nie płacz, zostań tu z nami, może już nic się nie stanie.”
Jedna z tych bomb, co spadły, nie wybuchła, leżała za wsią. Mój kuzyn Józef z kolegami, tę bombę rozkręcili. Taka lekkomyślność, szczęście, że przy tym nie zginęli!
Pod koniec września wujek sprzedał swoją krowę, a odkupił jedną naszą. Pamiętam, jak poszliśmy pieszo przez pola do Radzynia z tymi pieniędzmi, by oddać je rodzicom. (…)
Szliśmy pieszo drogą „chaimówką” i potem przez Koszary na skróty. Wchodzę do domu – i co widzę?! – nasz znajomy Maniek „Cyganiak”. Tylko wydoroślały. Znaleźli się w naszych stronach i przyniósł nam wiadomość o moim bracie Romanie, któremu przed wojną pomagał w gospodarstwie, głownie przy rąbaniu drewna na opał. Powiedział, że byli w lesie z taborem, z innymi Cyganami, jak szło nasze wojsko do obrony Warszawy i wśród nich poznał Romka. Zawołali go do siebie, nakarmili zaczęli go namawiać, żeby nie szedł dalej. Że Polska już przegrała wojnę i na darmo te ofiary. Że dadzą mu cywilne ubranie i niech ucieka do domu. Ale Romek powiedział, że honor nie pozwala mu tego zrobić. I poszedł dalej z oddziałem. Potem więcej Cyganiaka nie widziałam. Jaki los go spotkał? Miał pewne szanse, bo był biały i miał polskie nazwisko.
Byłam w Paszkach aż do czasu walk pod Kockiem i nadejścia Niemców.
Może jeszcze wspomnę jeden incydent z tego czasu. Byłyśmy na końcu podwórza z ciocią Klarą, aż rozległ się jakiś warkot, jakby zbliżającego się samolotu. W lęku upadłyśmy pod płot, akurat w wysokie pokrzywy. Ale ten warkot nie ustawał, samolot się nie pokazał. Okazało się, że to tak pracują żarna. Młyny stały, sklepy nieczynne, ludzie potrzebowali chleba. Kto nie miał zapasu mąki, to wyciągał to stare narzędzie. Szkoda, że nie poszłam do tych sąsiadów i nie obejrzałam z bliska. (…)
W nocy chodziła procesja przez wieś z modlitwami, różańcem i śpiewami. Robiło to niezwykłe wrażenie.
Już w okupację tam bywałam i spotykałam się z tamtejszą młodzieżą. Raz przeżyłam tam „łapankę”. Siedzieliśmy wtedy w małym gronie bardzo długo w nocy. Jak w końcu poszli, rzuciłam się na łóżko od razy zasypiając. Zdawało mi się, że ledwo przyłożyłam głowę do poduszki, aż tu wpada ciocia z krzykiem: „uciekajcie, Niemcy już na Małych Paszkach!”. Błyskawicznie wypadliśmy i schroniliśmy się u sąsiada – sołtysa nad oborą , w słomie. Potem słyszeliśmy krzyki i nawet strzały.
Innym razem szliśmy z Józkiem i Romkiem Michalakiem nocować do nich do stodoły, bo miała być podobno łapanka. Też nigdy nie zapomnę tego wrażenia. Zimna noc, księżyc świecił, a w dali głos sowy. Marzliśmy nawet pod kożuchami. W dzień wróciłam do Radzynia. W ogrodzie były pomarznięte dalie, choć był to już środek maja.