Rozśpiewany, podchmielony chór przetoczył się obok nas i cichnąc, zgodnie z efektem Dopplera, spłynął w kierunku Lubomelskiej. Ruszyliśmy w przeciwną stronę, po nierównych płytkach chodnika. Chropowaty beton na chwile ustąpił granitowym gładkim płytom, lśniącym fałszywie jak trzyzłotówka u wejścia do Pierwszego Komercyjnego Banku w Lublinie. Skręt w prawo, w Krakowskie Przedmieście. Granit zniknął, za to w poprzek chodnika i przemknął czarny cień. Chudy kot zniknął w czeluściach bramy śródmiejskiej kamiennicy. Zwinne łapki bezszelestnie stukały w drewniane schody, różowe nozdrza wciągały obiecującą mysią woń klatki schodowe. Znajoma wycieraczka pod odrapanymi drzwiami, ozdobionymi stara mosiężną tabliczką z wygrawerowanym:
Marianna & Leopold Kwiatkowscy
a poniżej blaszanym szyldem sprzed nie wiedzieć której wojny
AJENCJA HANDLOWO USŁUGOWA
Mgr. Inż. Leopold Kwiatkowski
Reklama, pośrednictwo, doradztwo
Dzwonić dwa razy
Przeciągłe „miauuu”, skrzypnięcie drzwi. Drżąca ręka głaszcze mokry łepek, drżący kobiecy głos pyta:
-Czy jesteś szczęśliwy w swoim domku, Poldusiu?
Czego nie mogliśmy już słyszeć. Zostało nasz czworo u zbiegu Krakowskiego i Racławickich: dwaj Galicjanie zawzięcie dyskutowali o niczym a może kłócili się o byle co, połączeni nierozerwalną, nieusuwalną hassliebe; na zasadzie: „Ja przeciw bratu, my z bratem przeciw całej wsi, nasza wieś przeciw gminie, nasza gmina przeciw całemu krajowi, nasz kraj przeciw światu”. Anglojęzyczny (jak mu tam było? Cummingham? Sherridan?) milczał we wszystkich językach świata. Spojrzałem na lewo, w Lipową. Bez sensu- mgła na dwa kroki, więc nie mogłem widzieć jak w dole, na wprost bramy cmentarnej zatrzymała się taksówka, z której wysiadł mężczyzna w nieokreślonym wieku i w głębokiej żałobie. Czarne spodnie opadały na antracytowe buty; czarny płaszcz okrywał takąż samą marynarkę zaś czarny kapelusz kruczoczarne loki i niewidoczna acz zapewne obecną, atramentowobiałą kipę.
– Szybciej! -zawołali Galicjanie, biegnąc a po chwili zatrzymując się z rezygnacją. Czerwone światła Ikarusa odpływały w mrok alei Racławickich w ślad za dawno niewidocznym słońcem. Przystanek był prawie pusty. Para małolatów obściskiwała się namiętnie pod wiatą, choć to chyba nie były Walentynki; z daleka słychać było jak pod grubą kurtką serce biło mu jak oszalałe a ona
-Tak! – powiedziała-zrobię to. Tak.
Trzy cienie na ławce raczyły się brunatnym płynem z zielonych butelek.
-Tfu! Ten koń miał chyba cukrzycę!
– Hahaha!
-Mówiłem, żeby kupić wino Osmolickie!
-Albo małpkę.
-Eee , Młody! Skocz no do Peesesu po flaszkę!
– I cebularza weź!
– Kurwa, a niby za co?
-Za jajco! Patrz i ucz się!
Dwa cienie podniosły się i zaczęły zbliżać się do nas z natarczywym:
-Eee! Wyyy!
Znieruchomieliśmy. Galicjanie nagle zamilkli za to anglofon w lot zrozumiał co się święci pierwszy raz tego wieczoru przemówił
–Let’s take a cab!
Polonez Atu nieokreślonego koloru z białym koziołkiem na drzwiach i żółto podświetlonym „TAXI” na dachu właśnie skręcał z Lipowej. Machnąłem. Auto zatrzymało się w zatoczce i podczas gdy w pospiechu wsiadaliśmy do środka- zawiedzione cienie machnęły pogardliwie.
-Na koncert-wąsacz zza kółka bardziej stwierdził niż spytał.
-Na Chodźków-odparłem
-Aaaa- mruknął, nie wiedzieć czy z zawodem, czy z zadowoleniem. Ruszyliśmy Galicjanie na tylnym siedzeniu wrócili ochoczo do chwilowo przerwanej dyskusji. Wystarczyło powiedzieć:
-Ooo! Słomka! – a ci przez godzinę o słomce, zaś anglojęzyczny (Buckigham? Birmingham?) tradycyjnie milczał.
-Sza cicho sza, czas na ciszę! – w rytm melodii z samochodowego głośnika zanurzyłem się w sztucznego lamparta fotela dla pasażera. Silnik przyjemnie szumiał, wanilią z choinki pod lusterkiem odurzała wonią dalekich tropików.
-Miło jest być taksówkarzem- wyrwało mi się wraz z ziewnięciem
-Miło? – wąsacz spojrzał na mnie bokiem jak kogut i pokręcił żwawo głową- Pierwszy kurs od rana, nie licząc tego Żyda z Majdanka na Lipową. Nie to co kiedyś, na przykład w lipcu osiemdziesiątego. Wszystko wtedy stanęło: Świdnik, Kraśnik, FSC, MPK, autobusy trajtki. Ludziska pchali się do taksy drzwiami i oknami; starzy, młodzi matki z dziećmi, pijacy, świry. Wiozłem takiego jednego z Węglina na Podzamcze, napruty a jakże! a ten całą drogę śpiewał, że zwycięży orzeł biały i wyzywał mnie od łamistrajków. A teraz szkoda słów, ledwo na koszty się wyrobi- machnął ręką i podkręcił gałkę radioodbiornika.
-Tu radio Lublin. Jest trzydziesty trzeci dzień roku. Do końca roku pozostało trzysta trzydzieści dwa dni. Imieniny obchodzą Maria Marianna. Słońce wzeszło…-
Taksometr tyka miarowo, wyświetlacz miga, hipnotyzuje przepływającym ciągiem cyfr 02021922
Oczy kleją się, broda opada na klatkę, brzuch porusza się w rytm zwalniającego oddechu, spięte mięśnie rąk i nóg rozluźniają się, tylko mózg na moment przed zaśnięciem rozjaśnia iskra gwałtownej iluminacji:
-Mulligan!