W dwudziestej ósmej sekundzie Czesi strzelili gola po wrzucie z autu. A dwie minuty później po naszej stracie, akcji skrzydłem i dośrodkowaniu. Oto, być może, najgorsze wejście w mecz w całej historii reprezentacji Polski…

Najpoważniejszy eliminacyjny sprawdzian Biało-Czerwonych, czyli wyjazdowe spotkanie z Czechami, był jednocześnie debiutem nowego selekcjonera Fernando Santosa. Zgrupowanie mecz poprzedzające było zaś pierwszym od dawna bez wieloletnich liderów kadry, Kamila Glika i Grzegorza Krychowiaka. Przyjechał debiutant Lederman z Rakowa Częstochowa, czy dawno niewidziany w kadrze Karbownik z Fortuny Dusseldorf. Poza tym ludzie, którzy od dłuższego lub krótszego czasu w tej drużynie są.

I wyszli, ale zamiast grać – spali. Gdy Czesi wykonywali aut we wspomnianej dwudziestej ósmej sekundzie (nadal trudno uwierzyć), to Zieliński tylko patrzył, jak Krejci wbiega w pole bramkowe i uderza głową; Bednarek niestety do strzelca „nie doleciał”. Dwie minuty później (wciąż trudno uwierzyć) Linetty przyjął piłkę na trzy kontakty, więc Czesi – nie cackając się – zabrali mu ją. Jurasek z nią ruszył, odsadzając niewolnego przecież Casha (który zaraz zszedł z kontuzją) niczym przez lata Usain Bolt rywali i mocno dośrodkował na krótki słupek. Cvancara po prostu tam wbiegł, gubiąc ociężałego Kiwiora, i dostawił nogę. Było po meczu.

Dlaczego? Bo Polacy grali bardzo źle do końca pierwszej połowy i niewiele lepiej po przerwie. Gospodarze mogli spokojnie kontrolować mecz, bo po pierwsze mieli świetny wynik na tyle szybko, że na pewno tego nie zakładali, a po drugie naprzeciw był słabiutki rywal. W okolicach sześćdziesiątej minuty znowu nacisnęli pedał gazu, podeszli wysoko i nasi nie wiedzieli, co się dzieje. Poklepali piłką z lewej strony, znakomity wczoraj Kral dograł na dostawienie szufli Kuchcie, co ten uczynił. Jak na treningu. Kiwior znowu nie zdążył.

Gol Damiana Szymańskiego pod koniec meczu tylko przypudrował wynik. Polacy byli wczoraj zbieraniną. Przy tak grających Gumnym i Karbowniku każdy przeciwnik ma autostradę na skrzydłach. Kiwior i Bednarek generują tyle prądu, że mogliby oświetlić praski stadion, gdyby trafiła się awaria. Nie tęsknię za Krychowiakiem, ale za TAKIEGO Bielika wstawiłbym będącego w rekreacyjnej formie Grześka bez wahania. Linetty po raz czterdziesty zagrał w kadrze przezroczyście. Zieliński z piłką przy nodze to piłkarz piękny, ale musi mieć z kim grać. Trzeba jednak przyznać, że w Pradze zrobił bardzo mało. Frankowski to biegacz bez techniki, a Sebastian Szymański to technik bez siły i dynamiki, a dla takich w poważnej piłce prawie już nie ma miejsca. Tak jak przed dwoma laty Lewy już grał nie będzie. Jeszcze nieraz nas podźwignie (daj Boże!), ale potrzebuje coraz więcej wsparcia. A jest aktualnie w kiepskiej formie.

Tak naprawdę, to oni wszyscy potrafią dużo więcej…

Maleńki plus należy się Santosowi za zmiany, bo Zalewski i Skóraś wprowadzili trochę ożywienia (nawet biorąc pod uwagę niziutko zawieszoną wcześniej poprzeczkę), Świderski dochodził do sytuacji, a Damian Szymański znów (jak z Anglią dwa lata temu) znalazł się w polu karnym, choć tym razem nic nam to nie dało. Ale to tyle, bo trener odpowiada za tę mizerię. Jako doświadczony selekcjoner musi teraz tą drużyną wstrząsnąć, po prostu.

W Pradze już wiosna (jak wszędzie), a my nadal w śnie zimowym. Trzeba wygrać w poniedziałek z Albanią, bezwzględnie.