O precyzji Fronczewskiego, przerażającym „Marszu Wilków”, słowiańskim „Wesołym diable”, zawiłościach intrygi Ochódzkiego w „Misiu” -z Pawłem Hapką rozmawia Jakub Hapka.
https://kozirynek.online/blog/2020/10/15/rozmowa-z-pawlem-hapka-pracownikiem-muzeum-kinematografii-w-lodzi-odc-1/
https://kozirynek.online/blog/2020/10/17/rozmowa-z-pawlem-hapka-z-muzeum-kinematografii-w-lodzi-odc-2/
Wracamy do pojemnego tematu: polskie kino
„Kleks” to kino, skierowane do młodego widza, ale tam poznawało się legendy polskiego ekranu. Piotr Fronczewski – ta charyzma! Dla nas jest niekwestionowana. W takim anturażu łatwo się zbłaźnić, tymczasem Fronczewski wykorzystał ekscentryczność roli i stworzył niezapomnianą kreację, także wokalnie.
Dobrze, że zwracasz na to uwagę. Gdy puszczam teraz dzieciom brata fragmenty piosenek z filmowej trylogii, zwraca się uwagę, jak jest to profesjonalnie zrobione. Dykcja, precyzyjna wokaliza – to także nauka poprawnego mówienia czy śpiewania
https://www.youtube.com/watch?v=XYnErdjUzD4&list=PL3JQ4POXTqZCIyAWrmq5Ditpni16bYq7v
To miało dużą rolę edukacyjną. Mój pierwszy soundtrack, pierwsza ścieżka dźwiękowa to był winyl z „Akademią Pana Kleksa”. Wiem to bardziej od rodziców, niż ze swoich wspomnień – słuchałem go ponoć bez przerwy. Przy czym, to były same wierszowane piosenki, aranżacje rymowanek Jana Brzechwy.
Z tego, co wiem, nie było tam „Piosenki Wilków”. Może nie pasowała stylistycznie?
https://www.youtube.com/watch?v=oX-qDh5opAM
TSA…
To było nasze pierwsze zetknięcie z horrorem. Te wilki idą…
Jakiś ogień się pali…
Obraz pożogi. Maszerują przez jakieś pola i wzniesienia. Symbol kraju zdewastowanego przez inwazję armii wilkołaków. To był przerażający widok – zwłaszcza z głośną muzyką rockową, z którą nie mieliśmy do czynienia. Jest stylistycznym wtrętem w filmie, gdzie dominują słodkie melodie dziecięce, śpiewane przez chłopięcy chór. A tu mamy tą ostrą muzykę: „Idziemy razem, nas nie powstrzyma nikt!”. Okazuje się, że było tym przerażone całe pokolenie. Nie tylko tym – szokujące okazały się jeszcze dwa filmy: „Przyjaciel Wesołego Diabła” i „Bliskie spotkania z Wesołym Diabłem”.
Pierwszy kontakt z polskim kinem to właśnie niekonwencjonalne filmy dla dzieci. „Kleks” rozgrywa się w „międzynarodowym” świecie baśniowym. W pierwszej części, „Akademii Pana Kleksa” mamy na przykład wejście bohatera do bajki Andersena, „Dziewczynki z zapałkami”. Pan Kleks organizuje bankiet, na którym pojawiają się bohaterowie innych baśni, chociażby Myszka Miki, która teraz prezentuje się koszmarnie…
To była jakaś radziecka wersja
Tak to wyglądało. Już lepiej, gdyby przyjechali Wilk i Zając. Chodziło o to, żeby było bardziej międzynarodowo. Natomiast „Wesoły diabeł” to opowieść bardzo słowiańska. Może nie rozgrywa się w konkretnym okresie, np. za Mieszka I, ale zdecydowanie jest taki klimat, zwłaszcza w pierwszej części. Baśniowe średniowiecze.
Chłopiec chce zdjąć czar ze swojego ojca, którego gra Franciszek Pieczka. Musi się w tym celu gdzieś udać z Piszczałką, tytułowym diabłem. Druga część, którą widziałem w radzyńskim kinie, rozgrywa się w czasach współczesnych, gra tam m.in. Jacek Chmielnik. Bohaterem jest chłopak na wózku, który zaprzyjaźnia się z Piszczałką. Z tych dwóch kinowych filmów został później złożony serial.
Ten diabeł był dla nas przerażający. A miał być sympatyczny – włochaty stworek, mówiąc wierszem, jakąś łamaną polszczyzną. Miał widły w kształcie widelca z wygiętymi ząbkami. Czuło się, że to baśń w naszych klimatach, związana z naszym folklorem. Nawet z wyobrażeniem diabła, który nie jest straszny, to raczej pocieszna figura. Nasze ludowe podejście było prześmiewcze, co widać też w czytanych nam bajkach o chłopie, igrającym z diabłem.
„Jak baba diabła wyonacyła”
Takie żartobliwe podejście widoczne było także w czytanych wówczas komiksach. Chociażby kontrakt z Borutą w jedynastej księdze „Tytusa”. Tytus najpierw naściemniał A’tomkowi i Romkowi, że spisał cyrograf z diabłem Borutą, potem okazało się, że takie nazwisko nosi harcerski drużynowy (śmiech)
Wawrzyniec Pruski
Polski dziedzic!
Komedie – te polskie były za trudne dla dzieci. Pierwszy seans „Rejsu” to kompletne nieporozumienie. Był całkiem odmienny od dziecięcego typ humoru. Jedyne, co było dla nas śmieszne, to scena quizu, słynne „patataj, patataj” oraz „pytania są tendencyjne”. To był humor, który mogliśmy zrozumieć.
Reszta okazała się zbyt intelektualna. Nie rozumieliśmy, co jest zabawnego w tym, że bohaterowie mówią nijak, w sposób nie filmowy. Aby śmiać się ze sztuczności zachowań trzeba było już mieć pewną wiedzę, zarówno o świecie, jak i o kinie.
Podobnie „Miś”- trzeba było orientować się w realiach PRL-u. Myślę zresztą, że także dorosły widz powinien ten film obejrzeć kilka razy, by zrozumieć zawiłości intrygi. Sam Ochódzki jest tak przebiegły, ma ileś tam już na zapas przygotowanych forteli, że jego cały plan dopiero się odsłania wraz z przebiegiem akcji. Za pierwszym razem intryga jest naprawdę trudna do odszyfrowania, zwłaszcza że machinacje bohatera stają się pretekstem do ciągu skeczy.
Te filmy, które obecnie, już jako dorośli ludzie, uznajemy za kultowe – przyznaję bez bicia, w młodości ich nie rozumiałem.
Pierwszym ważnym kontaktem z „dorosłym“ dziełem filmowym był najpierw serial „Przygody Pana Michała”, a później „Pan Wołodyjowski” – wersja kinowa. Odrębne byty, pomimo że tematycznie powiązane. „Przygody…” to nie jest jednak typowy polski serial na podstawie filmu.
Teraz zwykle tworzy się seriale ze wszystkich dostępnych materiałów zdjęciowych. Tak naprawdę są to dłuższe wersje reżyserskie. Niektórzy sprytni twórcy, jak Patryk Vega, najpierw kręcą serial, z którego następnie wycinają materiał na film kinowy. Daje to katastrofalne rezultaty, jeśli chodzi o czytelność obrazu. W pełni zrozumiały staje się dopiero serial.
Tutaj serial był kręcony oddzielnie, nawet przez innego reżysera – ze względu na szykany wobec Jerzego Hoffmana, którego po ’68 roku odsunięto od realizacji serialu. Nawet stylistycznie wygląda to trochę inaczej. Jest inny Zagłoba, inny Ketling, choć większość obsady pozostała ta sama. „Przygody pana Michała“ to pierwszy polski serial, który zrobił na mnie wielkie wrażenie. Ze znakomitym utworem przewodnim, balladą „W stepie szerokim“.
Później brakowało mi tego trochę w filmie Hoffmana, który jest przecież barwny, szerokoekranowy, z setkami statystów. To wszystko widać i jest imponujące, natomiast brakowało tego klimatu gawędy szlacheckiej, obecnego w wersji telewizyjnej. Więc ostatecznie mnie, kinomana, bardziej ujął serial.
cdn