umarł na zaćmienie księżyca
to jego sekunda bezdomna
wstrzymał słońce, ruszył krępe meandry sztuk
wytchnienie w sztolni oswobodzonych braw
wyjeżdżam w podróż konturu zniecierpliwienia
ubieram się w strój anielski, by zarezerwować stragan kolorów życia
zsyłam barwy szczęścia – do kołchozu metajęzyka
do przyjaciół nowych spośród starych wierzb
do przyjaciół starych spośród porodzonych jutrzejszym słowem
nie przesadzam, kiedy mówię o letargu milczenia
nie przesadzam, kiedy zatrzymuję drugi obieg łzy
nie przesadzam, kiedy przesadza się drzewo
im starsze tym trudniej zabawić się w czyśćcu
(choć to nie moja działka)
nie przesadzam – gdybania nad gdybaniem
nie przesadzam odmieniając pory roku przez serum prawdy
sytości nad niedosytem, wahania nad wahaniem
i odpowiedzi przed pytaniem
wolę czyste ręce nad koroną ze złota
serce pełne dobrych dopływów
oczu wiatrów przychylnych długów wobec dymu z komina
jesienne deszcze zachowują się orientalnie
gdyż przepisano im czekanie na spadek kropel
zacznę dojrzewać
cisi jako pierwsi bogowie
(jako bogowie w ogóle)
z drugiej ręki
z drugiego obiegu
z drugiego zmysłu
nie mam w sobie ośmiu grzechów
ale staram się w klinczu ciał
dochodzić istoty bytu
by nikt nie powstydził się przedsięwzięcia
zrywania kurtyny ze wschodu słońca
lepienia egidy na zachodzie
północnych zórz i złóż diamentu mowy
i południowego wodowania
te dwa przeciwstawne poglądy
zatrzymają zimno i skwar
podrywając wszystkie dzieła
więzione uznaniem z krzyku Mistrza
plejstocenu, gdyż
zaszło nieporozumienie,
zaszło nieporozumienie,
bo uśmiech mnie porwał,
a ja
„wolę jedno życie z Tobą,
niż samotność przez wszystkie ery tego świata”