Na początku zapanuje ciemność. Totalny blackout. Zaraz potem padną telefony, Internet, systemu łączności i nawigacji. Oślepione samoloty zaczną spadać do oceanów i na ociemniałe miasta, Przerażeni mieszkańcy rzucą się do ucieczki- autostradami, zakorkowanymi przez niekończące się kolumny samochodów; w wykolejających się pociągach, pieszo, w pospiechu, w panice. Wyludnione ulice zapełnią uwolnione z ogrodów zoologicznych dzikie zwierzęta i zbiegli z więzień kryminaliści. Oddziały wojska oraz policji nie zdołają zapanować nad chaosem i pozbawione łączności z dowództwem szybko ulegną demoralizacji, tworząc wraz z elementem przestępczym zbrojne bandy, terroryzujące bezbronnych cywili oraz walcząc między sobą o resztki kurczących się zasobów. Pozbawione chodzenia reaktory elektrowni atomowych szybko zamienią się w radioaktywne grzyby. Oszalałe satelity wezmą je za atak nuklearny i wyślą sygnał do kontrataku dla komputerów, strzegących bezruchu międzykontynentalnych głowic balistycznych. Chmura radioaktywnego pyłu zaćmi słońce na czterdzieści dni, w czasie których z powodu głodu, zimna i choroby popromiennej wymrą wszystkie kręgowce, z Homo sapiens na czele. I tak nastąpi przepowiedziany koniec historii…

– myślał Rudolph April, patrząc na ciemniejącą za drutem kolczastym krwistoczerwoną kulę. Nie wierzył w usunięcie krytycznego błędu systemu. Nie uspokajał go fakt, że dotąd nie nadchodziły zwiastuny milenijnej apokalipsy z państw do których zawitał nowy wiek. Paranoiczny umysł szybko produkował paralogiczne wytłumaczenia:

   -Wysepki na Pacyfiku odizolowane. Australia i Nowa Zelandia – za mała skala. Japonia, Chiny, Tybet Indie, Iran Arabowie, Izrael -kwestia kalendarza. Prawosławie ze swoją juliańską rachubą czasu też opóźnione o dwa tygodnie. Wszystko zacznie się tu; w tym najbardziej na wschód wysuniętym przyczółku świata zachodniego. Niebawem.

Spojrzał na-ciągle nie przestawiony- zegarek. Rozłożył otrzymaną od (nie)znajomego papierową mapę. W topografii miasta rzucał się w oczy równoleżnikowy przebieg wąwozów i rozdzielających je pagórków. Uwagę zwracał zwłaszcza jeden, podpisany jako „Castle Hill” Kolorowe zdjęcie przedstawiało usadowioną na jego szczycie solidną budowlę z okrągłą basztą pośrodku prostokątnego dziedzińca.

-Stara dobra robota. Z pewnością podpiwniczona, a może i ze schronem 

-pomyślał, zacierając ręce. To tam znajdzie schronienie przed nadciągająca katastrofa on i reszta wybranych. Nie miał bowiem wątpliwości, że przywiezieni przez (nie)znajomego czarni pielgrzymi są jedynie turystami, odwiedzającymi miejsca zagłady przodków i groby cadyków. Z pewnością ci najlepsi z najlepszych przybyli tu na szesnastokołowej Arce, do tej dziwnej Ziemi Obiecanej, aby po czterdziestu sądnych dniach założyć na nowym Syjonie Nowe Jeruzalem, miasto na wzgórzu, z którego spłynie na świat pokój, prawo i postęp, Lux ex orient, Pax Iudaicum. Aby wraz ocalonymi miejscowymi elitami-osobnikami wyselekcjonowanymi pod względem wiedzy, umiejętności, cech biologicznych i profilu psychologicznego płci obojga- dać początek nowej ludzkości, na czele z nim, nowym Salomonem, królem Rudolfem Wielkim.
Znienacka poczuł lekkie ukłucie w lewej części klatki piersiowej.

–Kate. Mogłeś ją ze sobą zabrać, ty stary egoisto.

Cała nadzieja w kuzynie z Langley; niewiernym w kwestii końca świata, ale zawsze lojalnym. Widział przecież jak na nią patrzył, podczas wizyt w April Tower.

Wziął głęboko wdech. Dotknął dłonią do lewej klapy płaszcza, by rozmasować napięte mięśnie- prawdopodobną przyczynę kłucia. Coś zaszeleściło. Koperty. Przypomniał sobie o nich. Tak. Zanim nadejdzie E.O.T.W.A.W.K. ma jeszcze do wypełnienia ostatnią misję: znaleźć grób prawdopodobnego ojca i prawdopodobne żyjącą matkę. Przywitać się i pożegnać, ze zmarłym i żywą … nie! – zabrać siedemdziesiecioośmioletnią nieznaną, lecz najbliższą na świecie kobietę do miejsca ocalenia

-Kto ratuje jedno życie…

Ruszył w kierunku nieodległego postoju taksówek.

*

Najpierw wszystko szło dobrze, potem zupełnie źle a skończyło się lepiej niż oczekiwał. To dlatego, że doskonały agent i wybitny analityk, jakim był Rudolph April, nie docenił przeciwnika-miasta. Zlekceważył je, ocenił zbyt pochopnie jako smętny sztetl w postkomunistycznym entourage‘u. Opuściwszy cmentarz, na którym bez problemu odnalazł wskazany w kopercie Y nagrobek i wymieniony w kopercie Z tamtejszy (na tę chwilę zamknięty) kościółek, wpisał w nawigację dwuczłonowy adres i z głową pochyloną nad wielobarwnym ekranem począł iść na północ. Miasto zaatakowało tuż za bramą nekropolii. Gęsta mgła napłynęła znienacka, otulając wszystko białą zasłoną. Budynki i ludzi, pojazdy i zwierzęta. Czarnego kota, przebiegającego w poprzek ulicę i odjeżdżający trolejbus, goniących go bezskutecznie czterech studentów oraz parę namiętnie obściskujących się pod wiatą opustoszałego przystanku nastolatków. Nadeszli znienacka, znikąd; otoczyli go z trzech stron: łysy, chudy i korpulentny; ludzie koloru cienia, niczym trzy gawrony. Zbliżyli się do zaskoczonego Aprila z chrapliwym, natarczywym, niewróżących przyjaznych zamiarów:
-Eee!

Odruchowo sięgnął do kieszeni marynarki Ermenegildo Zegna, w której zwykle tkwiła zimna, karbowana kolba, jednak tym razem dłoń napotkała szeleszczący zwitek. I tak ku zaskoczeniu swoim i napastników zamiast śmiercionośnej broni wydobył szarozielony banknot z podobizną Benjamina Franklina. Ludzie- ptaki wyciągnęli chciwie szpony dłoni w kierunku papierka, omal go nie rozrywając, April pogodził ich, podając jeszcze dwa banknoty. Oniemieli.Po chwili ku szczodremu ofiarodawcy powędrowała butelka przezroczystego płynu oraz mała okrągła pizza, posypana ziarenkami maku. Smakowała wybornie, choć zamiast sera placek pokrywała gruba warstwa zapieczonej cebuli a mak osadzał się między zębami. Sięgnął po butelkę, pociągnął dwa-trzy łyki. O dwa-trzy za dużo. Natychmiast poczuł odrętwienie języka oraz przesuwający się wzdłuż przełyku nieugaszony żar. Pomimo grudniowego chłodu na czoło wystąpił pot, w głowie zawirowało. Ludzie-ptaki roześmiali się a może zakrakali i zniknęli tak nagle jak się pojawili, unosząc w szponach nieoczekiwany dar, szczodrą emanację american soft power.

Kieruj się na północ. Za sto metrów skręć w prawo, w ulica Krakowskie Przedmieście. Twój cel znajduje się po lewej stronie

-rozkazywała nawigacja, tymczasem błędnik szalał jak żyroskop w kabinie wchodzącego w korkociąg odrzutowca. Rudolf ostatkiem świadomości starał się przywrócić równowagę ciała i umysłu:
-Policz do stu, policz do stu…

To zawsze działało, lecz nie tym razem. Niesforne liczby układały się w pijany, nieuporządkowany ciąg:

…dwa
trzy
pięć
siedem
jedenaście
trzynaście
siedemnaście
dziewiętnaście
dwadzieścia trzy
dwadzieścia dziewięć…

-i tak dalej i tak bez końca.Po chwili, która była wiekiem, dotarł jednak do oznaczonej dwoma piątkami śródmiejskiej kamiennicy. Chwiejną ręka wycelował w przycisk domofonu, z podświetlonym, dwojącym i trojącym się w oczach, niewymawialnym, znanym z nagrobnej płyty nazwiskiem. I gdy palec wskazujący nie bez trudu naciskał srebrny guzik-dwa metry powyżej zaskrzypiała framuga otwieranego okna. Odruchowo uniósł głowę w kierunku, z którego dobiegł dźwięk. Przez chwilę widział jasne kobiece ramię, jednak widok został prawie natychmiast przesłonięty przez opadającą z góry chmurę białego pyłu. Suchy, gorzki proszek momentalnie oblepił gałki oczne, wdarł się do uszu, nozdrzy oraz -za sprawą poprzedzającego kichnięcie wdechu -do dna płuc i do krwiobiegu. Spróbował zwymiotować. Bezskutecznie. Nadaremnie. Trucizna zaczęła działać.

*

Niewiarygodne, ale prawdziwe: Rudolf April-baby boomer, pokolenie dzieci-kwiatów, nowojorczyk, światowiec, absolwent (bynajmniej nie purytańskiej) kalifornijskiej uczelni- w kwestii narkotyków był dziewiczy. Nie wciągał białego, nie wstrzykiwał brązowego, nie palił zielonego. Gdy koledzy z campusu przekraczali granice świadomości-on ślęczał w bibliotece lub pocił się na siłowni. Może wolał najsilniejszą z używek- jasny umysł w zmęczonym do bólu ciele? Może z powodu służby? A może po prostu jeszcze się” nie złożyło i z wiekiem stałby się kokainistą? Albo entuzjastą i hojnym sponsorem badań nad psychodelikami? A może pozwoliłby zdiagnozować u siebie zespół nadaktywności z deficytem uwagi (co byłoby nawet prawdą, gdyż kompulsywny przymus latania wyczerpywał pierwszy człon definicji zaś spontaniczne „zniknięcia” człon drugi) co uprawniałoby do zażywania leczniczych kanabinoli. Kto wie? Tymczasem rodzinne miasto, nie czekając, w ten sylwestrowy wieczór postanowiło nadrobić używkowe zaległości swego nowoodzyskanego syna. Przezroczysty płyn z butelki w połączeniu z białym proszkiem (czymkolwiek on był – kurzem z trzepanego kuchennego obrusa czy obsypującym się wapiennym tynkiem) wprowadziły go w stan nieoczekiwanego, kosmicznego haju. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość zlały się w jedno TERAZ. Czuł zapachy, widział smaki, słyszał kształty. Będąc niewidzialnym wynikał przez ściany budynków do domów nieznanych ludzi, do śródmiejskich mieszkań; poznawał wszystkimi zmysłami rodzinne miasto; bezcieleśnie lewitował ku przestrzeni skąd dobiegała wielojęzyczna polifonia dzwieków , ponad na wschód, ponad główna ulicą, ku obszernemu placowi, wypełnionemu różnobarwnym tłumem.

Łowca w wilczej skórze na przygarbionych plecach i dzidą w muskularnej dłoni ścigał spłoszonego jelenia, omijanego przez gromadę skate’ów, balansujących zwinnie na deskorolkach. Drużyna księcia Leszka Czarnego galopowała w pogoni za uciekającymi Jaćwingami, naprzeciw nacierającej ze wschodu ordy. Książę Pepi na czele szwoleżerów przepędzał Austriaków. Pochylony nad rozpalonym ogniskiem litewski kuchcik biedził się, jak połączyć w jednym kociołku swojski barszcz z polskim żurem. Wyznawcy Jakuba Franka ciągnęli za swym Panem, zmierzającym na nocleg do pałacu Tarłów, obok pałacu Lubomirskich, gdzie podekscytowani panowie proklamowali w listopadową noc efemeryczny Rząd Ludowy Republiki Polskiej. Przerażone tłumy pierzchały przed bombami lecącymi z wrześniowego nieba; kolejne tłumy biegły do pobliskiej katedry, aby ujrzeć cud załzawionych oczu Matki Boskiej Częstochowskiej; naprzeciw jeszcze innych tłumów z oczami załzawionymi od zomowskich gazów. Niekończące się pochody pod flagami biało- czerwonymi, niebiesko- żółtymi, tęczowymi, gwiaździstymi. Procesje wiernych z feretronami i fanatycy z żółto-biało-niebieskimi racami w dłoniach i kawałkami gorącego żużlu w piersiach. Półprzezroczysta ciżba bezbarwnych ludzi, przepływających bezszelestnie, bez celu, bez nadziei, jakby czekających na nadejście tego, co minęło i kolorowe ptaki-samotni marzyciele…

Postaci zniknęły. Tymczasem-zawieszony niczym dron- widział siebie, stojącego pod wielkim niczym baobab drzewem. Była letnia noc, padał deszcz, ciepłe krople uderzały w liście, spływały po gałęziach, po chropowatym pniu wprost do pachnącej świeżym moczem i przetrawionymi alkoholem kałuży. W oddali, ku ceglanej zastawce Bramy spiesznym wężykiem podążał rowerzysta, tymczasem on sam opierał się o pokraczny samochód, konwersując w z nieznajomym szoferem w nieznanym języku o nieodwiedzonym mieście, nieczytanej nigdy książce, paląc dziwnego (nigdy wcześniej nie palił, nie wiedział, jak smakuje zwyczajny i czy ten był dziwny), papierosa i kazał się zawieźć na nieistniejącą ulicę…

*
– „Sz. sz..sz..”Nie ma u nasz takiej uliczy. Jeszt Szerokie…-

Dwaj granatowo umundurowani mężczyźni zaglądali w otwarty notes, naprzemiennie sylabizując:

–Szewska
-Sklana
-Szklarniana
-Skolna
-Szmaragdowa
-Spaca
-Szwajczarszka
-Szwecka
-Szwejka
-Swolezerów
-Szymona Szymonowicza
–Sopena
-Szawickiej. Hanki Szawickiej ale żmienili na Świętoduszka.

-zakończył pierwszy, zamykając notes. April patrzył wokoło jak człowiek, który właśnie obudził się ze snu. Ciągle była noc. Stał na skraju jakiegoś zaśnieżonego parkingu, zastawionego autobusami, nieopodal ośmiokątnej ceglanej budowli bez drzwi i okien, w towarzystwie a może pod eskortą, granatowo umundurowanych osiłków, odmawiających jakaś szeleszczącą litanię z otwartego modlitewnika.

-A moze pan pomylił wyciecki? Seroka to w Krakowie– rzekł jeden z mundurowych.

-No jaszne! Szalom na Szerokiej– wykrzyknął drugi i chwyciwszy osłupiałego Rudolpha za ręce mężczyźni zaczęli pląsać śpiewając:

Hevenu Szalom alehem.
Hevenu Szalom alehem.
Hevenu
Szalom,
Szalom
Szalom Alehem!

I nagle z mroku, gdzieś od strony ulicy Lubartowskiej, wyłonili się czarni pielgrzymi, prowadzeni przez (nie)znajomego w towarzystwie jakichś lokalsów. Z pewnością nie elity. Roześmiane kobiety, o których powiedzieć „luksusowe damy do towarzystwa” to o dwa słowa za dużo i mężczyźni, których z luksusem łączyła jedynie nazwa wódki, pociąganej z kanciastych butelek. Wszyscy dobrze podchmieleni. Ochoczo przyłączyli się do tańczących, otaczając kołem ceglany budynek, wirując w rytm skocznej, wyśpiewywanej z kilkudziesięciu gardeł melodii. Taneczny krąg obracał się szybciej i szybciej, zapamiętale, jakby za chwilę miał się skończyć świat.

Właśnie! -wykrzyknął Rudolph April (niczym bohater starego szmoncesu, w którym to rabin zwraca się do wiernych:
-Spójrzcie tylko, jak wygląda nasza synagoga! Dach przecieka, grzyb na ścianach, podłoga brudna jak w burdelu…
Właśnie! – woła jeden ze słuchaczy
Co miało znaczyć to „właśnie”?!- pyta rabin
Przypomniałem sobie, gdzie zostawiłem parasol!)

W jednej sekundzie odzyskał pamięć.
–Koniec świata! –

spojrzał na zegarek. Patek Philippe okazał się być smartwatchem, gdyż nie wiedzieć, kiedy samoczynnie przestawił się na czas środkowoeuropejski. Popędzany przez niecierpliwy sekundnik minutnik tworzył z opartą o dwunastkę wskazówką godzinową ostry, coraz ostrzejszy, bliski zera kąt. Rudolf wyrwał się z wirującego korowodu. Spojrzał na południe, gdzie na szczycie nieodległego wzgórza majaczył zarys prostokątnych murów i okrągłej wieży, wyciągającej ku nocnemu niebu bezpalcą dłoń topora.

–Za mną!

-zakomenderował, ruszając przed siebie, jednak tancerze, jakby zaczarowani fletem Szczurołapa kontynuowali swój chocholi pląs.  Za odpowiedź usłyszał za plecami wykrzyczane życzenia:

-Udanego Szylwesztra!
-I Scęśliwego Nowego Roku!

Przebiegł pustą dwupasmówkę, minął szpaler różnobarwnych taksówek śpiących na postoju. Desperacko wspinał po stromym zboczu, ku górze, ku coraz bliższemu, lecz nieosiągalnemu zamkowi.
….dziesięć, dziewięć….
podeszwy butów ślizgały się na śniegu
…siedem, sześć, pięć…
dłonie chwytały za kępy zmarzniętej trawy
…cztery trzy …
susem pokonywał po trzy stopnie kamiennych schodów, dopadł do masywnych drzwi, uchwycił za zimną klamkę
..jeden…

Huk pierwszego wystrzału dobiegł zza pleców.

-Zaczęło się!

-pomyślał, padając na zmrożona posadzkę.
Drugi strzał. Ręce osłaniały głowę przed nadciągającą falą uderzeniową.
Kolejne dwa wystrzały; tym razem jednocześnie. Nie czuł bólu w żadnej części ciała ani śmiercionośnego podmuchu. Poruszył ostrożnie kolejno prawą i lewą nogą, prawą i lewą ręką, obrócił się na plecy i ośmielony uniósł głowę w kierunku, skąd dobiegały eksplozje.
Trzy kolorowe rozbłyski rozświetliły zachodni horyzont, po sekundzie do uszu dobiegł potrójny huk.

-pięć, osiem
– zachwycony zaczął liczyć różnobarwne pióropusze fajerwerków.
-trzynaście… dwadzieścia jeden. Trzydzieści cztery…-
Żadnego końca świata nie będzie! Poczuł j jak narastające od wielu miesięcy napięcie uchodzi zeń niczym powietrze z przedziurawionego balona.
pięćdziesiąt pięć, osiemdziesiąt dziewięć, …
Paranoja, obsesja i lęk; wszystkie nagromadzone złe emocje uchodziły pulsacyjnie, w rytm wielokrotniejących eksplozji w wielkiej, niepowstrzymanej, oczyszczającej psychoejakulacji. Umysł wypełniała leniwa błogość
.. sto czterdzieści cztery dwieście trzydzieści trzy…
i tak dalej, i tak bez końca…

*

Co tam było?
-Człowiek.
-Może dostał?
-Może.
-A może po prostu się schlał?
-Pić to trza umić! Dopiero północ a ten już zrobiony. Chodźta!
-Czekajta! Zostawimy go tak na mrozie?
-Dobrze mu zrobi. Rano będzie jak młody bóg!
-Zaraz, zaraz! Znam tego gościa!
-Skąd niby? To jakiś szalom alejchem.
One wszystkie jednakowe.
– -Z Lipowej!To ten co nam dał kasę! Wstawajta, ojcze Abrahamie!
-Nie rozumie.
– Łysy, znasz języki zagadaj do niego!
– je parle français.
-Ja zagadam
-Ty, Brejdak? Nie wiedziałem, że z ciebie taki poliglodyta! Skąd znasz żydowski?
-Oglądało się „Czterech pancernych” i „Stawkę”..Haned hoch!!!
-Zrozumiał?
-Chyba tak. Ruszył oczami, ale nie wstaje.
-Żyje, znaczy się.
-To co? Karetkę wezwać?
-Może gliny?! Takie z nas świnie nie są. Za tyle dobra, co nam wyświadczył nie damy go wytrzeźwiałkę!
-To gdzie?
– Do hotelu. Na postój z nim, do taryfy.
-Do której?
-Do burej!!
-Nie ma takiej. Jest czerwona, zielona i sraczkowata.

-Może być!

*

…Kierowniku, kolega się źle poczuł…do hotelu go trzeba…jak to jakiego? Najlepszego!…Kto płaci, kto płaci? Pan się bawi zlotem płaci …Ja płacę, pan płaci, społeczeństwo. Amerykańskie!…Sto bagsów wystarczy? Widziałeś kiedyś tyle kasy ty taksówkarska hieno?

*

Najpierw zbudziło się powonienie. Nozdrza wypełnił słodkawy, lekko mdlący zapach wanilii, przemieszany z wonią tanich papierosów. Potem wróciło czucie: przyjemne ciepło i miękki dotyk pluszu pod zmarzniętymi dłońmi. Zaraz potem słuch- tykanie taksometru i niski, miarowy szum silnika. Rudolph April otworzył oczy. Wnętrze samochodowej kabiny wypełniał półmrok, rozświetlony pulsującymi światełkami deski rozdzielczej. Ciemna sylwetka pochylona nad kierownicą kontynuowała nie wiedzieć, kiedy zaczęty monolog:

… długa noc, co nie? I zimna. To przez wiatr. Jak nie ma wiatru to nawet jak jest zimni to jest ciepło, a jak wieje to chociaż jest ciepło to zimno. dobre nie? w kabaretach mógłbym występować a nie pijaków wozić, ale co począć, to dokąd jedziemy? „Victoria”? „Unia”? „Europejski”?…

Pasażer słuchał nie używanej, ale zupełnie zrozumiałej szeleszczące mowy. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza a następnie marynarki jakby czegoś szukając.

-Cholerni żule! Życie uratują, ale portfel zajebią. To chyba pańskie?

-kierowca podał do tyłu studolarówkę, podczas gdy April wyciągnął w jego kierunku zmiętą białą kopertę, podpisaną czarnym X.

-…co mi pan tu dajesz?…

Zapalił lampkę pod sufitem i zbliżył kartkę do oczu. Rudolph omal nie krzyknął-w słabym świetle żarówki ujrzał…siebie! Starszego o dwie-trzy dekady, z twarzą pooraną zmarszczkami, za to ozdobioną sumiastym wąsem. Tymczasem jego alter ego przebiegł wzrokiem linijki niezrozumiałego tekstu, rozpromieniając się przy ostatniej, zgasił światło i oddał kartkę, mówiąc:

…-Krakowskie 55? Znam ten adres. Znam bardzo dobrze…

*

Klatkę schodową wypełniała piwniczna wilgoć i delikatny mysi swądek. Drewniane schody cicho skrzypiały pod podeszwami butów. Uchylone drzwi mieszkania na pierwszym pietrze otworzyły się bezszelestnie. Rudolph wszedł do obszernego korytarza i ruszył w głąb; w kierunku, z którego dochodził przyjemny zapach pieczonego ciasta. Na ścianach (kuchni zapewne) wisiały półki zapełnione książkami. Pośrodku pomieszczenia królował staroświecki okrągły stół z całkowicie zastawionym blatem. Szklany klosz dźwigał parujący makowiec, obok stał masywny moździerz, rozstawiony porcelanowy serwis do herbaty na sześć osób, pożółkłe szpargały, zdjęcia w kolorze sepii, kartka z kalendarza z utkaną z dwójek i zer datą oraz klika pustych opakowań po lekach. Za stołem, w bujanym fotelu siedziała starsza kobieta Okryty kraciastym pledem tors miarowo unosił się w rytm równego oddechu. Lewa dłoń śpiącej zwisała bezwładnie, podczas gdy prawa ściskała słuchawkę staroświeckiego telefonu. April podbiegł, ujął nadgarstek. Puls był wolny, ale miarowy, dobrze wypełniony i chybki. Skóra ciepła, różowa i wilgotna. Uspokojony poprawił pled nalał sobie herbaty do białej filiżanki i odkroił plaster żółtego, nadzianego czarną masą ciasta. Natychmiast odczuł zmęczenie. Bezsenne dwadzieścia cztery godziny i przebyte pięć tysięcy mil zrobiły swoje.
-Spać, spać!

-krzyczało znużone ciało do omdlewającego umysłu. Intuicyjnie trafił do sypialni, o czym zaświadczała obecność staroświeckiego łóżka, wypełniającego pomieszczenie. Z mroku zaświeciły dwa lasery para zielonych ślepi. Czarny kot podniósł się z łoża, wyprężył grzbiet i zeskoczył zwinnie na podłogę. Kot jest zawsze po niewłaściwej stronie drzwi. Obojętnie minął intruza, w którym bezbłędnie-pomimo przebrania w czarne ubranie i ludzkie ciało -rozpoznał spłoszonego ptaka. Oceannika maoryskiego lub wędrownego albatrosa. Bezszelestnie przemknął do kuchni, wykręcił kilka ósemek wokół nóg śpiącej pani i wybiegł przez uchylone drzwi wyjściowe. Dał susa na zewnątrz, na drewniane schody, które cicho skrzypiały pod zwinnymi łapkami, na wypełniona piwniczna wilgocią i obiecującym mysim swądem klatkę schodową; ku wiele obiecującemu świergotowi wróbli, dobiegającemu z budzącej się z lutowego świtu ulicy.

Zmęczony człowiek zzuł buty, zrzucił płaszcz, marynarkę i rzucił się na posłanie, prosto w wygrzaną kocim ciałem niszę. Wyjął z kieszeni spodni telefon, zapalił latarkę i zlustrował pomieszczenie. Bardziej z wieloletniego nawyku niż z obawy- w tym obcym miejscu czul się dobrze i tak bezpiecznie, jak nie czuł się nigdy wcześniej. Słabe światło a za nim senny wzrok omiotły kąty pokoju i powędrowały na sufit. Biały, miejscami odpadający gips pokrywały pęknięcia i rysy, układające się w misterną pajęczynę, otaczającą równy, owalny otwór, otoczony ciemną osmaloną aureolą. Nie miał sił ani chęci przyglądać mu się ani nad nim zastanawiać. Nie miał sil ani chęci na nic, nawet na liczenie, zresztą obecne od pięćdziesięciu pięciu lat w głowie liczby nagle zniknęły. Ledwie zgasił latarkę oczy zamknęły się tak szybko, że nie zdążył pomyśleć:

-Zasypiam.

Koniec odysei Rudolpha Aprila