Rudolph April nie był samotny. Od zawsze towarzyszyły mu liczby. Ciągi liczb, układające się w piękne konfiguracje, brzmiące jak prawdziwa muzyka(1) i wchodzące w złożone a zarazem eleganckie układy. Cyfry przepływały mu przez głowę, odkąd pamiętał, zanim zaczął myśleć i mówić w jednym z kilku poznanych języków; zanim dowiedział się w szkole, że mają one swoje nazwy a zależności, zachodzące między nimi można opisywać za pomocą działań, równań czy funkcji. Zanim szybko odkryto nieprzeciętne zdolności matematyczne zazwyczaj milczącego chłopca.

Tak było i teraz, w tę ostatnią grudniową noc. Ciąg cyfr przepływał przez umysł pilota odrzutowca, mknącego z prędkością zero przecinek dziewięć mach na przelotowej wysokości czterdziestu jeden tysięcy stop w kierunku NE, podczas krótkiego międzylądowania w Reykjaviku oraz dalszego lotu na SE, ku wschodzącemu słońcu, aż do miękkiego ładowania w Warszawie.

 Trzy przecinek jeden cztery jeden pięć dziewięć dwa sześć pięć trzy pięć osiem …i tak dalej i tak bez końca….

  Umundurowany polski urzędnik omal nie zasalutował, zaglądając w jego paszport. April powstrzymał go dyskretnym ruchem dłoni. Rozgłos był ostatnią rzeczą, której teraz potrzebował. Co prawda mógł skorzystać z oficjalnych, służbowych kanałów komunikacji, ale intuicja- w która nie wierzył-podpowiadała, że dla dobra misji lepiej zachować anonimowość. Tuż po przejściu odprawy paszportowej przekonał się, że miał rację- apokalipsa nadciągała. Pośrodku hali przylotów warszawskiego aeroportu stało kilkudziesięciu mężczyzn, wyglądających identycznie jak on. Ubrani byli w czarne płaszcze, czarne buty i okrywające głowy spod których spływały na ramiona antracytowe włosy czarne kapelusze, spod których spływały na ramiona antracytowe włosy

-Mosad też już wie-pomyślał.

Podejrzenie uprawdopodobniał fakt, że pośród gwarnej grupy zauważył znajomego z izraelskich sił powietrznych a może jakiejś tajnej akcji. Zapewne jej przewodnika i opiekuna, o czym świadczyła trzymana przezeń w dłoniach, osadzona na długim, energicznie potrząsanym drążku tabliczka z dwujęzycznym napisem:

POLIN TRAVEL>LUBLIN
פולין נסיעות>לובלין

April wyjął z portfela kartę kredytową i podszedł do (nie)znajomego. Zgodnie z regułami służby nie dał poznać, że go kojarzy a znajomy/nieznajomy odwzajemnił się tym samym, oszczędzając sobie wylewnych powitań („Rudolph? Kopę lat!”) i zbędnych pytań („Twoja agencja też już wie?”). Z obojętnym wyrazem twarzy wyjął terminal płatniczy. Transakcja odbyła się sprawnie i bez zbędnych słów. Język American Express okazał się wystarczająco zrozumiały. I tak, pół godziny później, świeżo upieczony turysta siedział w autokarze, mknącym po wybojach  szosy lubelskiej. Wnętrze pojazdu wypełniał półmrok grudniowego zmierzchu oraz gwar rozmów, śmiechów, śpiewów i modlitw w gardłowym języku. Rudolph z przyjemnością przysłuchiwał się znanej od dzieciństwa a niesłyszanej od trzydziestu trzech lat mowie, w myślach „czytając” po raz kolejny zapisaną znajomym pismem kartkę, tkwiącą w wewnętrznej kieszeni marynarki koperty formatu A4:

„Cześć Ruddy!

Jeżeli to czytasz to znaczy, że
-Twój „koniec świata” to jeden wielki humbug albo
– znajdujesz się w strefie czasowej, gdzie jest jeszcze przed północą lub
-wśród ludzi nieużywających kalendarza gregoriańskiego:-))))

A na poważnie: zgodnie z umową przesyłam Ci wyniki wiadomego dochodzenia. W trzech załączonych kopertach znajdziesz informacje na temat swoich rodziców i siebie. Kolejność czytania dowolna- wszystkie jednoznaczne wskazują na to samo miejsce: Lublin, Polska wschodnia, współrzędne: 51° 14′ 51″ N 22° 34′ 22″ E

PS Dziwne, ale kilka zamówionych przez nas niezależnych ekspertyz jednogłośnie wskazało tę lokalizację jako optymalne miejsce do przeczekania ewentualnej milenijnej apokalipsy. Która, oczywiście, nie nastąpi: pewien geek z Doliny Krzemowej zaklina się, że dzięki Twoim obliczeniom (które przekazałeś mi jesienią) usunął jakiś krytyczny błąd systemów informatycznych. Jeśli ma rację to dziękuję Ci w imieniu świata, agencji i własnym.

PS’ A jeśli się myli? Boże chroń Amerykę!”

 Istotnie-większa koperta oprócz pisma przewodniego zawierała trzy mniejsze, podpisane literami” X”,” Y” i „Z”. Wrodzone (wyuczone?) zamiłowanie do porządku nie pozostawiało wątpliwości, od której koperty rozpocząć lekturę, Na którą dotąd nie miał czasu. A może odwagi?
Równe linijki tekstu migotały w słabym świetle kabiny:

X

…badanie porównawcze chromosomu X … otrzymanego materiału genetycznego … metodą łańcuchowej reakcji polimerazy…zgodność z materiałem genetycznym na poziomie 99,99999% … pokrewieństwo pierwszego stopnia… … Marianna Kwiatkowska …. urodzona 2 lutego 1922 roku w Lublinie…. majora Bronisława „Tweeda” Kwiatkowskiego…31 sierpnia 1939 …. Leopolda Blumsztajna…uczestniczka ruchu oporu, więzień… magister filologii angielskiej …. wieloletni dyrektor…. Literatury Angielskiej…. Zamieszkała…. Krakowskie Przedmieście 55/…

Y

…analizy porównawczej materiału genetycznego ….chromosomu Y nie wykonano…. brak zachowanego materiału biologicznego…nieujawnienie żyjących krewnych…mgr. Inż. Leopold Blumsztajn…28 czerwca 1914 r w Łodzi (gubernia Piotrkowska, Cesarstwo Ros… zubożałego przedsiębiorcy Rudolfa Cwietajewa vel Blumsztajn…tragicznej śmierci ojca do Lwowa…. absolwent tamtejszej Politechniki …z wyróżnieniem…. 31 sierpinia 1939 poślubił … przyjmując nazwisko żony…czynny działacz opozycji anty…. aresztowany i prawdopodobnie zamordowany… lipcu 1944, w Lublinie (Generalne Gubernatorstwo, Trzecia Rzesza…symboliczny grób na cmentarzu przy ulicy Lipowej…staraniem wdowy…kwatera nr…..

Z

Z księgi kościoła pw. Wszystkich Świętych…. Lipowej … kwietnia 1945
„…o świcie…pierwszego dnia Wielkanocy…niemowlę płci męskiej, zdrowe, w skromnem ubranku, z wyhaftowanem… „Rudolf” …pokaźną sumą …funtów szterlingów …niezwłocznie ochrzczono….In absentiam rodziców do chrztu … …dziecię zapisano w księgach…. imieniem świętego Rudolfa…nazwiskiem miesiąca… przewiezione… w znane nam miejsce…”

Powiedzieć, że Rudolph April był dobrym agentem, to nic nie powiedzieć. Był agentem wybitnym, co udowodnił już podczas pierwszej akcji w xxxxxx, kiedy to xxxxxx, w kolejnej pod xxxxxxx, a zwłaszcza w xxxxxx, za co został odznaczony xxxx przez samego xxxxx. Obecna akcja w porównaniu z wyżej opisanymi wydawała się dziecinnie prosta-odnalezienie prawdopodobnie żyjącej matki oraz grobu prawdopodobnego, zmarłego ojca w dwu dobrze opisanych, odległych od siebie o niecałą milę lokalizacjach, w terenie miejskimi, nie objętym działaniami wojennymi ani aktywnością terrorystyczną, bez wiedzy i wsparcia agencji. Z którą od pewnego czasu utrzymywał co najwyżej luźne kontakty.

Miałeś nosa, że odszedłeś ze służby- mężczyzna w czarnym garniturze perorował, pomiędzy jednym a drugim kęsem krwistego steka.

Którego to steka krojenie przychodzili mu z pewnym trudem, z powodu białego opatrunki nawiniętego wokół prawej dłoni

-wszystko schodzi na psy!

Pomimo tego, że w sali panował półmrok a przez uchylone okna wpadał lipcowy żar- oczy mówiącego skryte były za szkłami ciemnych okularów a szyję szczelnie opinał biały kołnierzyk, dodatkowo ściśnięty czarnym krawatem.

-W agencji rządzą biurokraci. Wczoraj jeden taki zaczął mi coś chrzanić o jakimś końcu historii i że tacy jak ja to relikty zimnej wojny. Odpowiedziałem mu, zgoda, trochę za głośno, odstawiłem szklankę na biurko zbyt energicznie, zresztą musiała być już nadpęknięta a ten bęcwał mi mówi, że mam problem z agresją i że to się leczy! Już ja cię wyleczę! – począł gwałtownie wbijać widelec w grube na cal mięso. Krwista posoka pryskała na biały obrus i ciemne szkła.

-Trzeba było wziąć well done. -Rudolph podał koledze serwetkę i- nie czekając na kelnera- napełnił kieliszki rubinowym płynem

-Sangiovese. Krew Jowisza. Pij, musiałeś sporo stracić- rzekł, wskazując na opatrunek. Rozmówca machnął obandażowaną dłonią, nie zdejmując okularów przetarł serwetką szkła, łyknął z kieliszka i kontynuował:

-Ale najgorsze są dzieciaki. Pryszczate gnojki z dyplomami MIT lub Yale, cholerne wegańskie – przełknął kęs mięsa- niebinarne dupki, każdy z aspergerem lub ADHD albo tym i tym. Za cyngiel jeden z drugim w życiu nie pociągnął, chyba, że w na konsoli. Wiesz co powiedział taki jeden? Że analitycy tacy jak ty to dwudziestowieczny przeżytek i niedługo zastąpi was sztuczna inteligencja i algorytmy. Ciekawe, jak wyłącza prąd, w czym będą z tymi swoimi algorytmami? Miałeś rację, że odszedłeś. Jeszcze trochę i wywalą mnie na zbity łeb o ile już tego nie zrobili- żalił się, patrząc na obandażowaną dłoń-i co? Nie mam miliona na budkę z hot- dogami czy licencję taksówkarza. Wycieczki przyjdzie mi oprowadzać po mieście albo cieciować. Przyjmiesz mnie do April Tower na ciecia, Rud?

-Concierge’a-poprawił April, ponownie nalewając wina-A jak nasza sprawa?

-W toku.

-W oczekiwaniu. Niech się święci czwarty lipca! – tracił kieliszkiem o kieliszek

-Zdrowie wuja Sama!

Silnik autokaru warczał usypiająco, podczas gdy opadająca głowa co chwilę podskakiwała na wybojach. „Po cholerę ci to wiedzieć?” – pobrzmiewało w niej pytanie sprzed kilku miesięcy. Jednak intuicja, w której istnienie nie wierzył oraz zwierzęcy instynkt podpowiadały mu, że ten ostateczny czas najlepiej przetrwać w opuszczonym nie wiedzieć, kiedy rodzinnym gnieździe, blisko kości nieznanych przodków. Aby tam umrzeć l i odrodzić się niczym feniks z popiołów. Choć nie miał zamiłowania do literatury(2), jednak ta pretensjonalna ornitologiczna metafora wydawała mu się świetnym wytłumaczeniem sytuacji, w której aktualnie się znajdował. Lubił ptaki, uwielbiał latanie. Gdyby wierzył w reinkarnację to chciałby odrodzić się w przyszłym życiu jako najbardziej wolny z nich ptak wodny. Na przykład albatros wędrowny lub oceannik maoryski.

Tak myślał, patrząc przez okno autokaru na ciemniejący równinny krajobraz. Trzygodzinna podróż zbliżała się do końca. Właśnie wjeżdżali do docelowego miasta. Nieznanego, lecz wiele obiecującego: tuż za przydrożną biało-czarna tabliczką z napisem „Lublin” ujrzał kamienną rzeźbę, przedstawiającą wspartego na tylnych nogach kozła, skubiącego kiść winogron. Co prawda wolał steki ale teraz nie pogardziłby duszoną w ziołach koźliną I lampką dobrze schłodzonego białego wina. Od kilkunastu godzin nie miał nic w ustach, nie licząc izotonicznego napoju, jaki zapobiegliwie trzymał w kabinie pilota oraz falafela, którym poczęstował go niedawno jeden z nowo poznanych towarzyszy podróży.

Autokar zatrzymał się -o dziwo! – nie przed hotelem, lecz vis a vis ogrodzonej drutem kolczastym przestrzeni, na której w przedwieczornej szarówce majaczyły niskie baraki i postrzępiony prostokątny monument. Dotychczas elokwentni towarzysze podróży nagle ucichli i skierowali się w stronę wejścia. . April spojrzał na zegarek. Południe. Szybko skorygował różnicę czasu.
-osiem godzin do End Of The Word As We Know .

Zakomunikował przewodnikowi grupy, że ma do załatwienia pewną sprawę rodzinną, co ten przyjął z milczącym skinieniem, a następnie udał się w kierunku pobliskiego postoju taksówek.

Szofer koloru zapraszająco uchylił drzwi auta marki Polonez Atu o nieokreślonym ale z pewnością nie żółtym kolorze.

-Na Waleczntch? Starą Kalinę? Lubartowska? -zgadywał, zerkając na wsiadającego.
Czarny pielgrzym energicznie wszedł do pojazdu usiadł na tylnym fotelu auta. Zamiast odpowiedzi wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki małą kopertę z nabazgranymi „Y” a następnie podał jej zawartość- lekko zmiętą, zapisaną kartkę. Kierowca przebiegł wzrokiem po rzędach niezrozumiałego pisma, rozpromieniwszy się dopiero przy ostatniej linijce.

– Znam ten adres. To niedaleko. – włączył kierunkowskaz skręcił kierownicę, nacisnął pedał gazu, kontynuując monolog:

-Z Warszawy, prawda? Z lotniska? Trzy godziny po wertepach. niewyjęte Nie mogliby nam zrobić porządnej autostrady? Albo lotniska; w Niedzwiadzie czy w Świdniku? Latalibyście sobie z tych Niu Jorków i Telawiwów prosto do waszych cadyków.
Z zewnątrz dobiegł głuchy huk

-Słyszysz pan? Strzelają już, choć do północy ho ho! zresztą głupcy nie wiedzą, że dwudziesty pierwszy wiek to za rok …. zwierzaków szkoda, wariują dziś ze strachu…masz pan psa albo kota? —spojrzał w tylne lusterko, i nie czekając na odpowiedź ciągnął – ja też a sąsiadka z góry kota. W zasadzie dwa- jednego w głowie a drugiego żywego, Polduś go woła, Leopold, znaczy się, a na kanarka Rudy, choć on żółty. Gada z nimi po nocach, stara wariatka. …po co ja to panu mówię, kiedy widzę że pan nicht fersztejen? Jesteśmy miejscu! Lipowa! Ten dolars plis. Fenk ju!

Nie tak to sobie wyobrażał. Prędzej spodziewał się jakieś macewy na zarośniętym bejt ohelu albo dwu nazwisk na kamiennej tablicy, pośród setek innych nazwisk na jednym z którychś widzianych w telewizji strasznych miejsc zagłady. Tymczasem stał pośród kwartału nagrobków przed granitowym łacińskim krzyżem, na wprost granitowej tablicy z wyrytymi trzema epitafiami, z których pierwsze nie wzbudziło w nim żadnych uczuć, drugie przyprawiło o gwałtowne bicie serca a trzecie sprawiło, że serce na chwilę zamarło.

Śp.
Leopold Kwiatkowski
1914-1944
Śp.
Marianna Kwiatkowska
1922-
Śp.
Rudolf Kwiatkowski
Ur. i zm. 1 kwietnia 1945

 

 

*

1 – Tak zwanej „muzyki” pod jakakolwiek bądź postacią nie znosił, uważając ją za chaotyczny hałas, przeszkadzający w ulubionym zajęcia, czyli kontemplacji liczb, przez laików zwanej „liczeniem”

 2- czytał mało, uważając złożone z dwudziestu kilku liter kompozycje głosek, słów i zdań za pretensjonalne nijak się mające do piękna ciągów liczbowych