December 31 st , 1999
*
Rudolph April z upodobaniem znikał. Wewnętrznie. Na przykład nad ostatnim dokiem pola golfowego. Albo między jednym a drugim kęsem steka well done, jedzonego w ulubionej manhattańskiej restauracji. Nieruchomiał, oczy stawał się puste, spojrzenie nieobecne. Owe niespodziewane i spontaniczne zniknięcia trwały tak krótko, że pozostawały niezauważalne dla otoczenia. Gdyby jednak któryś z towarzyszy gry lub współbiesiadników okazał się na tyle bystrym obserwatorem, by zapytać:
-O czym myślisz, Ruddy? -otrzymałby jednakową, zgodną z prawdą odpowiedź:
-O niczym. Liczę.
Raz zniknął naprawdę-z grona obywateli Państwa Izrael a tym samym mieszkańców pewnego pustynnego kibucu, gdy jako świeżo upieczony, siedmiodniowy bohater wojenny, w lotniczej kurtce i wojskowym plecaku na ramieniu, wsiadł w Hajfie na pokład transatlantyku odpływającego w ślad za znikającym słońcem.
Jednak dzisiejsze zniknięcie, równie nieoczekiwane jak dotychczasowe było na tyle definitywne, że wywołało
1) osłupienie akcjonariuszy April Inc., zebranych walnie w ostatni dzień roku na ostatnim piętrze April Tower;
2) konsternację wezwanych na tę okoliczność detektywów Callahana Collinsa i Johna Johnsona oraz
3) nieutuloną rozpacz panny Smith.
-Zniknął! Po prostu zniknął. Wybiegł z sali konferencyjnej do gabinetu z tą przeklętą kopertą w ręku i zniknął. -szlochała dziewczyna, wycierając łzy chusteczkami, usłużnie podsuwanymi przez młodszego z mundurowych. Starszy policjant patrzył przez przeszkloną ścianę na wschodzące słońce i płynącą w dole rzekę, pytając:
-Kopertę? Jak wyglądała?
-Zwykła, biała, A4.
-Podpisana?
-Chyba tak… Trzy litery… XYZ, ABC czy jakoś tak…
– Jak był ubrany pan April-łagodnie spytał Johnson
-Jak zwykle. Biała koszula, czarny garnitur, czarne buty, czarny płaszcz, kapelusz…
-Czarny? – stwierdził raczej niż spytał przez ramię Collins
-Tak. Skąd pan wiedział?
-Policyjna intuicja-odwrócił się, skinąwszy głową w kierunku dziewczyny, włożył w usta papierosa i poszukując w kieszeniach wiecznie ginącej zapalniczki spytał
-Czym w zasadzie zajmuje się April Inc. pani…?
-„panno”-poprawiła dziewczyna-..Smith. Kate Smith.
Handel, usługi, reklama, doradztwo, pośrednictwo-wyrecytowała po czym wykrzyknęła-Tu się nie pali, Sherlocku!
-Nawet fajki? -mruknął pod nosem Collins, gasząc ukradkiem w doniczce ledwo zapalonego Lucky Strike’a
-Pan prezes zabrania, ja zresztą też też nie mogłabym pocałować się z popielniczką.
-Ja nie palę! – triumfalnie wykrzyknął Johnson. Collins zgasił go spojrzeniem, niczym niedopałek.
-A co pani sądzi o tym? Co się właściwie tu stało?
– Gdy weszłam do gabinetu zastałam otwarte okno i poczułam świąd spalenizny. To chyba oczywiste, że porwali go obcy. Dzwońcie na Cap Canaveral, niech ruszają w pościg, nie odlecieli daleko!
Obu policjantów jednocześnie złapał gwałtowny atak kaszlu. Ukryli twarze w dłoniach na dłuższa chwilę, po której Collins-wycierając załzawione oczy-spytał:
-Ostatnie pytanie i będzie pani wolna? Czy zrobi nam pani kawę? -Panna Smith popatrzyła na obu detektywów, zmarszczyła brwi, wzięła z wieszaka płaszcz i skierowała się do drzwi
– Mam fryzjerkę o dziewiątej. Proszę zostawić klucz u concierge’a.
Johnson podbiegł do wychodzącej, nacisnął klamkę i uchylając drzwi wręczył wizytówkę
-Dziękujemy za pomoc. Oto mój numer, na wypadek, gdyby się pani coś przypomniało. A gdybyśmy chcieli panią znaleźć to gdzie mamy szukać?
-Dziś? Na Times Square, ma się rozumieć. Wyśledzi mnie pan, , inspektorze Marlowe? -spojrzała odrobinę zalotnie i zamknęła za sobą drzwi. Odrobinę za mocno…
*
-Co sądzisz, John? -spytał Collins
-Fajna, choć pyskata-odparł Johnson
-.. o sprawie! – brwi starszego policjanta zbliżyły się do nasady nosa.
-Aaa, o sprawie? Nie ma żadnej sprawy, szefie. Dorosły facet wychodzi sam na spacer. CO z tego, że pzez okno? Może zbiegł schodami przeciwpożarowymi?
-To czterdzieste czwarte piętro.
-To może wisi, zaczepiony o spodnie jak w tym filmie, albo miał tajne przejście do atrakcyjnej sąsiadki jak w tamtym filmie.
-Lubisz filmy? To patrz -Collins nacisnął guzik na pilocie i zaczął przeskakiwać po kanałach. Na pięćdziesięciocalowym ekranie kolejno migały gadające głowy a poniżej przesuwały czerwone paski:
„TAJEMNICZE ZNIKNIĘCIE PREZESA RUDOLPHA APRIL.PORWANIE CZY SAMOBÓJSTWO? PAIKA NA GIEŁDZIE. AKCJE APRIL INC. DOŁUJĄ.POLICJA MILCZY.”
Wyłączył telewizor.
– Nie ma sprawy?
W pomieszczeniu zapadła cisza.
*
Rudolph April był wzorowym pacjentem. Nie palił, pił umirkowanie(nie więcej niż dwie-cztery jednostki alkoholu, nie częściej niż pięć razy w tygodniu), w formie wytrawnego wina, jadł pięć urozmaiconych posiłków, bogatych w błonnik, węglowodany o niskim indeksie glikemicznym, nienasycone kwasy tłuszczowe oraz co najmniej jeden gram pełnowartościowego białka na kilogram masy ciała (najchętniej w formie steka well done). Regularnie uprawiał sport (golf). Dlatego-pomimo skończonej pięćdziesiątki- wyglądał młodo i czuł się zdrowo. Oprócz preparatu witaminy D 3 nie musiał zażywać żadnych leków. Na szczęście. Perspektywa łykania tabletek jego-człowieka służb- przyprawiała o dreszcz lęku przed otruciem, konieczność inhalacji przywodziła na myśl gazy bojowe, syropy wydawały się zbyt dziecięce, kremy zbyt kobiece a czopki… no cóż…
Nie miał za to żadnych problemów z iniekcjami. Drobne ukłucie, mała ranka, pozostawiająca ślad w formie niewielkiej blizny sprawiały prawdziwą przyjemność. A najbardziej lubił szczepienia. Wizja armii leukocytów, walczącej mieczami immunoglobulin i strzelającej amunicją cytokin w kierunku hord mikrobów bardzo przemawiały do wyobraźni eks-wojskowego. Dlatego co roku szczepił się przeciw grypie, a gdyby ludzkość zaatakował jakiś nieznany wirus i uczeni potrzebowaliby ochotników do przetestowania nowej szczepionki-Rudolph April stałby w pierwszym rzędzie z odsłoniętym, gotowym na ukłucie ramieniem.
Jednak wewnątrz doskonałego ciała była pewna rysa, mentalna rozpadlina, powiększająca się z tygodnia na tydzień, tym większa, im bliżej był koniec. Koniec roku, wieku i tysiąclecia zarazem. Pluskwa milenijna. Nieodparty lęk, graniczący z obsesją, przechodzący w paranoję; paniczny strach przed zbliżającą się katastrofą, spowodowaną nieuchronnym kolapsem światowych systemów informatycznych. Doskonale zaznajomiony z najnowszymi technologiami, prezes spółki z branży high-tech-zdawał sobie sprawę, że w wyniku nieusuwalnego, krytycznego błędu oprogramowania, chwilę po północy z 31 grudnia na 1 stycznia nastąpi cyfrowa apokalipsa spowodowana awarią komputerów. Tych sterujących ruchem ulicznym i ruchem samolotów; i tych odpowiadających za chłodzenie reaktorów elektrowni atomowych oraz czuwających nad bezruchem międzykontynentalnych rakiet balistycznych. Nie bał się śmierci, ale smutkiem napawała go perspektywa obrócenia w stos radioaktywnych gruzów miasta, które od trzydziestu trzech lat uważał, za swój dom. W koszmarnych snach na jawie widział, jak kwitnące, pulsujące życiem Wielkie Jabłko zmienia się w ponure Gotham City, zasiedlane przez zmutowane karaluchy, oswojone szczury i zdziczałe koty.
*
-Daj spokój, Ruddy. Cała to pluskwa milenijna to jeden wielki humbug.
Mężczyzna w ciemnych okularach siedział rozparty wygodnie w fotelu gabinetu prezesa April Inc. Przez otwarte okno wpadało ciepłe jesienne powietrze, zdawać by się mogło, że dało się czuć przyjemną won opadłych liści, dochodzącą z Central Parku.
– Dziwię się, że dałeś się w to wkręcić. Ty, który podobno umiesz liczyć powinieneś wiedzieć, że dwudziesty pierwszy wiek zacznie się pierwszego stycznia dwa tysiące pierwszego roku.
-Ja wiem. Ale wiem, że komputery nie wiedzą. – odparł Rudolf-Korci mnie, żeby zaszyć się wtedy w jakieś bezpieczne miejsce. Na tyle zacofane technologicznie, aby niezbyt ucierpiało na cyfrowym kollapsie ale na tyle rozwinięte i głębokim zapleczem akademickim aby szybko odtworzyły się tam formy wyższej cywilizacji; w odpowiednim oddaleniu od elektrowni atomowych i wyrzutni rakiet balistycznych, z tradycjami rolniczymi, o klimacie i glebach, umożliwiających hodowlę bydła i uprawę winorośli, ukształtowaniu terenu sprzyjającym grze w golfa, stabilnej sytuacji geolotektonicznej, bezpiecznie oddalone od morza na wypadek tsunami…
-Tylko tyle?!-człowiek w ciemnych okularach potarł spocone czoło
-I najważniejsze: żadna wyspa. Koniecznie na kontynencie. Większy, mniejszy, ale kontynent.
Do gabinetu weszła panna Smith,, niosąc tacę z parującymi filiżankami. Gość grzecznie wstał na jej widok, odebrał tacę z rąk i odprowadził ukrytym za ciemnymi okularami wzrokiem do drzwi jej dolną część pleców.
– Wyluzuj, Rudd. A zmieniając temat-masz coś dla nas? Rudolph wyjął z szuflady biurka kilka kartek, zapisanych rzędami cyfr.
-Proszę.
-Co tam? Wzór na perpetuum mobile? Rozwiązanie kwadratury koła? Trysekcja kąta?
April zrobił gest, oznaczający „I tak nie zrozumiesz”. Przybysz zwinął kartki w rulon i chowając do wewnętrznej kieszeni marynarki odrzekł:
-Dzięki – i wskazując na dwa niewielkie plecaki, leżące w kącie gabinetu dodał-
-Prezent od agencji. Jeden dla ciebie. Latałeś kiedyś z czymś takim? -założył na plecy jeden z pakunków, usiadł na parapecie i skoczył w cztedziestoczteropiętrową przepaść z okrzykiem
-Spadam! Cześć!
Z plecaka jęły wydobywać się dwie smugi sprężonego dymu, unosząc skoczka ponad miastem, rzeką, koronami drzew Central Parku, ku znikającemu za horyzontem Słońcu.
*
Dochodziło południe i kres cierpliwości Johna Johnsona.
-Kate, zadzwoń-myślał, zerkając ukradkiem na ekran komórki i wdychając zapach perfum nieobecnej-Kiedy ten stary pryk skończy ględzić? Szlag!
Istotnie. Detektyw Collins rozparty w skórzanym fotelu delektował się kolejnym papierosem i kolejnymi hipotezami:
-Mieli romans, powiedział jej, że to koniec, wypchnęła go przez okno i wymyśliła tę historię ze zniknięciem…albo nie-wyprowadził ze spółki całą kasę, upozorował zniknięcie a teraz lecą na Bahamy… ooo, to to ciekawe-Collins podniósł z biurka białą kartkę-Ostatnia uchwała walnego zebrania akcjonariuszy o natychmiastowym, całkowitym i bezwarunkowym umorzeniu wszelkich wierzytelności wobec April Inc. Wnioskodawca: R.April. Co sądzisz, Johnson?
-Typowe zachowania presuicydalne, szefie. Gość dorobił się na wycince puszczy amazońskiej albo produkcji min przeciwpiechotnych, resztka sumienia ruszyła i postanowił na koniec wieku uwolnić świat od swojej osoby.
-Coś mi tu nie gra. Jakiś list pożegnalny? Jakieś ciało?
Ciszę gabinetu przerwało znienacka natarczywe terkotanie faksu. Collins zerwał się, podbiegł do urządzenia, oderwał perforowany na brzegach papier i zaczął czytać.
-Co tam? -spytał Johnson
-Z lotniska JFK. Roczne zestawienie opłat za dzierżawę hangaru, przeglądy techniczne, tankowanie prywatnego odrzutowca, itp… I lista lotów. Nie ma co! Gość lubił latać. „Ostatni lot… wielkie nieba! 31 grudnia 1999, start 1.23 AM Pilot; R.April. Lotnisko docelowe Airport Chopin (Warsaw; PL)” Rozumiesz, Johns? Polska. Słyszysz? Taki kraj w Europie. Na takim kontynentcie między Anglią a Rosją…. słuchasz mnie? Rzuć do cholery ten telefon!
-Że co? A tak, Polska. Przepraszam, szefie, ale właśnie dostałem SMS-a od informatyków. Przed chwilą na lotnisku w Warszawie zapłacono firmową kartą April Inc. na rzecz biura podróży Polin Travel z siedzibą w Tel-Avivie, za wycieczkę do Lublina. Lublin. Kojarzy szef? Takie miasto między Świdnikiem a Kraśnikiem.
-Każdy zna! Dobra nasza, znalazła się nasza zguba! Spontaniczna wycieczka na koniec roku do kraju przodków czy ucieczka przed ekstradycją?
-Nieważne. Grunt,że nic tu po nas. Możemy wracać do domu? -Johnson wstał z nadzieją.
-Jest sprawa, ale już nie nasza-rzekł Collins- Znika prezes giełdowej spółki, eks-wojskowy pilot, z podwójnym obywatelstwem.To coś dla Departamentu Skarbu, Obrony i Stanu, że o CIA nie wspomnę. Przekażemy im trupa metodą bosaka. Słyszałeś o metodzie bosaka? -Johnson pokręcił głową przecząco i zrezygnowany usiadł z powrotem. Doświadczenie podpowiadało mu, że za chwilę zacznie się jedna z opowieści szefa. Tak też się stało.
-Gdy byłem jeszcze większym żółtodziobem niż ty i zaczynałem służbę w pewnej uroczej dziurze w Ohio, zdarzyło się raz, czwartego lipca rano, że wędkarz zauważył martwe ciało w rzece. Czujesz to? Piwo się chłodzi, grill skwierczy a tu śmierdzący trup. Nie wiadomo kto, skąd i po co. Znasz procedury-koroner, ślady, świadkowie, papierologia. „Piknik diabli wzięli” -mówię sobie, ale na szczęście mój szef miał łeb nie od parady. Uratowały nas dwie rzeczy-bosak i to, że szeryf hrabstwa po drugiej stronie rzeki był wyjątkowym dupkiem. Nurt nie był silny. Delikatnie, po cichutku przepchnęliśmy denata na drugi brzeg. Dobre, nie? Johnson! Słuchasz mnie??- Młodszy policjant poderwał głowę znad ekranu komputera z wyświetloną mapą damskich salonów fryzjerskich.
-Słucham, słucham szefie. Bosak. Nie ma sprawy, mam kumpla w straży, załatwi, tylko trzeba będzie rozkuć lód na rzece. No i skombinować ciało.
Collins zaczął miarowo uderzać czołem o blat biurka po czym wyprostował się rozpromieniony.
-Wiesz co John? Wpadłem na genialny pomysł. Idź już sobie. Zwalniam cię na dziś.
-Nie, serio? A pan? Nie zostawię pana!
-Zabezpieczę dowody, napiszę protokół. Idź już. Goń ją. Leć za tą swoją Kate!
-Kocham pana, szefie! Obiecuję, że od nowego roku będę przychodził pierwszy do biura, brał wszystkie weekendy, święta …
-Oj będziesz, będziesz-mruknął pod nosem Collins, po czym powiedział na głos:
-Idź bo się rozmyślę.
-Udanego. Sylwestra, szefie!
-Udanych łowów!
*
Zmierzchało, ale Collins wcale się nie spieszył. Jego brooklyńskie mieszkanie bardziej przypominało wagon tramwajowy niż dom a największą, jeśli nie jedyną zaletą była bliskość baru. O którym powiedzieć „spelunka” to nic nie powiedzieć. Tymczasem w biurze panowała przyjemna cisza i półmrok. Firmowy barek był doskonale zaopatrzony, skórzane fotele wygodne a ekran pięćdziesięciocalowego telewizora emitował wszystkie znane i nieznane kanały. Z okna roztaczał się oszałamiający widok na miasto. szykujące się na ostatni wieczór roku. TEN wieczór. Usiadł w fotelu, zapalił papierosa i nalał do szklanki brązowego płynu.
*
Kryształowa kula opadła, fajerwerki wystrzeliły w niebo.
Detektyw Callahan Collins z papierosem w lewej dłoni i do połowy pełną szklanką w prawej obserwował zapierające dech widowisko, niebezpiecznie wychylony przez okno z ostatniego piętra April Tower. Nowy wiek eksplodował wszystkimi kolorami tęczy.
Brzdęknął telefon. Sięgnął do kieszeni spodni, odczytał tekst wiadomości na monitorze:
Wyśledziłem:-)
Szczęśliwego Nowego Roku, szefie
Pozdrowienia od Kate!
Zaciągnął się papierosem, pociągnął łyk brązowego płynu. Poczuł lekki zawrót głowy oraz lekkie kłucie w okolicy serca. Może to z powodu ostrego styczniowego powietrza, przemieszanego z ciepłym dymem Lucky Strike’a a może wyrzut policyjnego sumienia? Spojrzał na stojącą na biurku pustą butelkę po szkockiej. W czasie całej czterdziestoletniej służby aż do dziś nie pozwolił sobie na przywłaszczenie czegokolwiek z miejsca przestępstwa. Gwoli sprawiedliwości należy dodać, że nic nigdy na rzeczone miejsce nie podłożył. Tylko raz dyskretnie, delikatnie przesunął pewien niewygodny dowód o kilka jardów w dół rzeki. Ale to było dawno i w Ohio.
„Ohio, Ohio, Ohio”
-kołatało się w odurzonej etanolem i nikotyną głowie.
Spojrzał w dół, w rozedrgane miasto.
—Wystarczy – rzekł na głos- Dziś rzucam odznakę. Johnson jest już dostatecznie głupi, żeby zostać szefem wydziału. Czas na emeryturę.
Zamknął oczy i w rozmarzeniu ujrzał siebie, paktującego na pakę pick upa skromny dobytek z brooklińskiej nory i pędzącego na zachód Rout 76. Domek z werandą, łódka, wędka, piwko, rybka z grilla. Wychylił ostatni łyk whisky.
-I rzucam fajki- Zaciągnął się po raz ostatni dymem, głęboko, aż do przepony, aż po filtr po czym pstryknął świecący niedopałek w ciemną przepaść a serce bilo mu jak oszalałe
-Tak, zrobię to. Tak!
#
CDN (?)