Jan Kochanowski wydał XIX trenów na śmierć Urszuli, choć ich umyślił XX. Dwudziesty tren, ostatni, zaczął już pisać, ale go po kilku strofach nie dokończył i nie zachował rękopisu. Oto historia ostatniego trenu.

Dorota
Janie –

Jan
Spałem? – niedługo chyba –

Dorota
Przyniosłam ci miodu.
Słońce już się nad lipą chyli do zachodu,
I chłód ciągnie od stawu. Tam, na trawie, biała
Leży kartka papieru –

Jan
Z kolan mi zleciała
I z wiatrem pofrunęła na wieczorną rosę.

Dorota
Widzę wiersze – nie wstawaj, ja ci je podniosę.

Jan
Wiersz pisałem, dziś jeszcze przeczytam ci może.
Umyśliłem wczorajszej nocy, że ułożę
Po dziewiętnastu trenach, dwudziesty, ostatni.
Będzie dwadzieścia trenów, i na tym przestanę.
Patrz, teraz pióro na nic – na ziemi, złamane,
Z palców pewnie wypadło, gdy tu niespodzianie
Sen mnie zdjął… idź, Doroto, i nowe mi zatnij,
Bo mnie wiersz męczy.

Dorota
Idę –

Jan
To w liściach pszczół granie
Tak mnie uśpiło. Teraz, po spóźnionej wiośnie,
Podochocone brzęczą tak pilnie, tak głośnie –
Słyszysz? – jak czasem jedna struna w teorbanie
Brzęczy, palcami dziecka przelotnie dotkniona –
Jezu Chryste!

Dorota
Co tobie? Zbladłeś i drżysz –

Jan
Ona –
Nagle pamiętam! – ona była tu – przed chwilką!

Dorota
Janie, przestań –

Jan
Prawdziwa, żywa znów – że tylko
Zatrzymać ją – przebiegła tam – za żywopłotem –
Zadyszana – śpiesząca się do mnie z powrotem –
Mignęła mi – już do niej rozwarłem ramiona –
Ona prosto w nie leci słońcem wyzłocona –
A ty z takiego snu mnie zbudziłaś! Kobieto,
Jeszcze ci w dobie śmierci tego nie przebaczę!
Teraz siedzisz i płaczesz. To jedno co umiesz.
Tyle z mej troski, z żalu mojego rozumiesz.
Teraz siedzisz i płaczesz.

Dorota
Tak, siedzę i płaczę.
Tobie się zdaje, że ty cierpisz więcej,
Że ty żałujesz więcej tej śmierci dziecięcej,
Bo umiesz pisać wiersze i układać rymy,
Które za ciebie płaczą.

Jan
Wiersze moje winisz?

Dorota
Myślisz, że sobie więcej żałoby przyczynisz,
Kiedy kropla inkaustu spłynie z twego pióra –

Jan
Zamilcz!

Dorota
Myślisz, że cierpisz więcej niż ja, która
W łonie, pod sercem, moją dziecinę nosiłam,
Czułam jej pierwsze ruchy w łonie mego ciała –
Potem ją mlekiem własnym z mej piersi karmiłam
I uczyłam słów pierwszych –
„lala”, „mama”, „tata” –
I nagle mi umarła – nagle odleciała,
Jak ptaszek, co z klateczki niebacznie wylata
I już nie wie, jak wrócić –
i żarłoczna paszcza
Ciemności go porywa – i noc go pochłania –
A mnie nic nie zostało prócz mego płakania –
Tak jest – siedzę i płaczę –
i po ciemku zwłaszcza,
Gdy poeta znużony sztuką rymów zaśnie,
Wtedy ja spać nie mogę – wtedy płaczę właśnie,
Ciszej niż twoje pszczoły brzęczą wśród twych liści.

Jan
I pomyśleć – gdy mówisz takie gorzkie słowa,
Że nasz smutek podobny jest do nienawiści,
Że stoi wielki, czarny, zły pomiędzy nami.
Dłoni nam nie połączy, i serc nie przytuli,
Więc bardziej rozłączeni jesteśmy i sami.
Bo jaka dzisiaj w domu może być rozmowa
Między ojcem i matką umarłej Orszuli?

* * *
Jan
Co tam?

Dorota
Psi ujadają na skraju dziedzińca –
Jedzie ktoś –

Jan
W białej chmurze pyłu wzdłuż gościńca
Raz po raz żywym ogniem lśni coś i połyska –
To kolasa wspaniała i cała złocista!

Dorota
Już naszą topolową przemyka aleją –
Cztery siwe araby w zaprzęgu jaśnieją!

Jan
Na koniach purpurowe mienią się czapraki –
Czy król sam do nas jedzie? Czy karmazyn jaki –
Czy to księcia kanclerza, czy księdza prymasa
Rzędy takie błyszczące i złota kolasa?

Dorota
Już z alei skręcili w stronę naszych wierzej –
Już im pachołki bramę otwierają szerzej –
Stanęli – Janie! – Widzisz? Ktoś wysiada – kto to?

Jan
Nie poznaję – postawny – w błękitnym kontuszu
I kołpaku – nad głową jakby szczyre złoto
Świeci mu promieniami w rajskim pióropuszu –
I młody – jaki młody – czy widzisz, Doroto?

Dorota
To z Krakowa do ciebie posłaniec królewski!
Przynosi ci starostwo – toż ci się należy! –

Jan
Idzie tu –

Dorota
To ja umknę na tyłach ogrodu –
Ogarnę się – zastawię stoły do wieczerzy –
Ty tutaj przyjmuj gościa – ja wam przyślę miodu –

Jan
Już tutaj idzie – młody – piękny i niebieski –

* * *
Gość
Witam cię, gospodarzu, panie czarnoleski.
Pozwól, że ukłon złożę tak zacnej osobie.

Jan
Gościu, siądź pod tym drzewem i odpocznij sobie.
My tutaj w Czarnolesie odcięci od świata,
Droga do nas nieprosta, dostęp uciążliwy –
Niejeden tu pobłądzi – trudno się dopytać –

Gość
Warta ta droga trudu, by ciebie przywitać.

Jan
Zaszczytne twoje słowa.

Gość
Zaszczyt jest mój.

Jan
Panie,
Zdradźże mi, kogo witam? Kogo w moje progi
Życzliwe i przychylne sprowadziły bogi?
Uśmiechasz się. Czy moje dziwi cię pytanie?
Patrzę na cię i nie wiem – czyśmy się już może
Spotkali gdzie? W Krakowie? Na królewskim dworze?
W Królewcu? W Sandomierzu? Na warszawskim sejmie?
Wybacz mi, gościu miły, proszę cię uprzejmie,
Jeślim nie poznał może tak świetnej osoby.
Przyjechałeś tu do nas w czas wielkiej żałoby,
Która myśli mi miesza i przytomność truje.

Gość
Wiem ja o niej i z serca wielce ci współczuję.

Jan
Córkę straciłem bardziej kochaną nad
inne,
Dziecię, nieletnie jeszcze, jagniątko niewinne,
Tyle w niej było szczęścia i pociecha taka –
Miała oczy niebieskie i złociste włosy.
Bóg, który nóż zatrzymał nad głową Izaaka,
Nad mym dzieckiem śmiertelnej nie powstrzymał kosy,
Umarło – małe, śliczne, śpiewne i taneczne –

Gość
Wiem- „teraz wszystko szczęście stało się zbyteczne –
Wszystkie radości błahe, wszystkie sprawy płone,
Wszystkie nadzieje naraz wniwecz obrócone”…

Jan
Człowieku – co ty mówisz? Skąd ty znasz te słowa?!

Gość
„Panie, przed Tobą w prochu moja siwa głowa.
Wróć mi ją, Panie Boże, na tronie z obłoków!
Odmień czarne litery srogich swych wyroków!
Wróć mi ją, a ja Tobie wszystkie mienie zwrócę,
Wszystkie skarby odtrącę, wszystkie sprawy rzucę,
I wszystkiej się wyrzeknę szczęśliwości innej,
Za jej życie – za powrót ptaszynki dziecinnej,
Mojej Orszulki”…

Jan
Przebóg! Co ty mówisz?! Przebóg!
Czym ja zmysły postradał? Kim ty jesteś? Tyś nie mógł
Tych słów teraz wymyślić – ja, ojciec sierocy,
Do rymu układałem je wczorajszej nocy –
A dzisiaj tu pisałem – pod drzewem, na ławie –
Gdzie ta karta? Wiatr uniósł ją – leżała na trawie…

Gość
Niby klejnot najczystszy i największej ceny.
Niby koncha szumiąca z głębiny dobyta,
Błyszczy twój wiersz, śpiewają twoje rzewne treny,
A w nich twoja Orszulka – tak właśnie ukryta
Jak w muszli morskiej perła, co z upływem czasu
Coraz rośnie, miast maleć, miast brzydnąć, pięknieje –

Jan
Na rany Chrystusowe! Co się ze mną dzieje?!
Skąd wiesz o moich trenach? Ja jeszcze nikomu
Nie wspomniałem o nich? Jeno jednej żonie
Czytałem – lecz nie wyszły zza ścian tego domu –
Aż się za głowę chwytam i przyciskam skronie –
Jak wiesz o moich trenach? Cóżeś za wędrowiec?
Skąd przybywasz, a imię taisz? Ktoś zacz? Powiedz!

Gość
Odpowiem ci kim jestem i skąd się tu wziąłem.
Janie, ja jestem polskiej poezji aniołem.
Pan Bóg mi pieczę nad nią powierzywszy w niebie,
Kazał jak oczu w głowie strzec was – jej i ciebie.
Bo ona się zaczęła tak ślicznie, tak jaśnie,
W tym domu, na tej ławie, pod tym drzewem właśnie,
W którym pszczoły tak brzęczą jakby w teorbanie
Struny – a ty w nie pierwszy uderzyłeś, Janie.
I myśmy dech wstrzymali, słyszący w tej chwili,
Że strojny to instrument i Mistrz się nie myli.

Ona, poezja polska, teraz się zaczyna
W twoich, po śmierci córki rozpłakanych trenach.
Chwilo niepowtarzalna, cudowna, jedyna,
Raz tylko jeden w całej historii narodu
Możesz się zdarzyć – w kącie starego ogrodu,
Pod szumem starej lipy –
potem w jakich księgach –
w jakich strofach i tomach i na jakich scenach –
w jakich ona kolorach, piórach pawich, wstęgach,
Będzie szła od tej lipy przez świat coraz gładsza,
Patrzysz – coraz piękniejsza i coraz bogatsza.
I w wyszukanych rymów akordami pyszna
I chłopskiej kołysanki rzewnością uciszna.
I w gwiazdy zapatrzona złote, i kwitnąca
Zbożami i trawami, a ludźmi błyszcząca.

Ona wawrzynem wodza przystroi zwycięzcę,
Ona podźwignie naród po najgorszej klęsce.
Ona błyskawicami potrafi złotemi
Z ziemi uderzać w niebo – i z nieba do ziemi
Spadać rojem gwiazd. Ona żołnierzowi rany
Jak wierny pies będzie lizać, ona, gdy wygnany
Na obcej ziemi stanie nagi i bez broni,
Ramieniem go obejmie, przed hańbą uchroni.
W usta go ucałuje, z rąk mu zdejmie Pęta –
Ona, poezja polska – od ciebie zaczęta.

Jan
Słucham co mi powiadasz, lecz sercem nie hardem,
Wróżysz mi taką sławę, której sam się boję.
Prawda-li to co mówisz?

Gość
Jako tutaj stoję
Przed Petrarką Polaków, przed polskim Ronsardem.
Po tobie – spadkobiercy przyjdą twojej sztuki.
Będą się pięknie w Polsce rodzili poeci
Wszyscy z twego natchnienia, wszyscy twoje wnuki.
Wszyscy prawnuki twoje, twych prawnuków dzieci,
Dumni z ciebie, pamiętni Czarnoleskiej Rzeczy,
Co na lutni grać uczy i duszę uleczy,
Aż będą nazywali tomy swoich wierszy
Tą „Rzeczą Czarnoleską” –
bo ty jesteś pierwszy,
Który wdarł się na skałę pięknej Kalijopy,
Gdzie przed tobą nie było śladu polskiej stopy,

Jan
O, Aniele złocisty, paniczu niebieski,
Twoje słowa nade mną jak organów granie
U fary

Gość
Wstawaj z kolan, Janie Czarnoleski,
I słuchaj, ja ci ważne przynoszę posłanie.

Pan nasz, Bóg nasz w niebiesiech, żałuje twej męki.
Za wstawiennictwem naszej Najświętszej Panienki
Lituje się nad tobą, że ojcowskie w tobie
Serce sprostać nie może okropnej żałobie
I już na to przyzwala, aby dziecię twoje
Z mroków śmierci wróciło żywe w twe podwoje.

Jan
Prawda-li to – Aniele?

Gość
Jak przed tobą stoję
Pan nasz, Bóg nasz, przyzwala na powrót Urszuli,
Choć ją w niebie Pan Jezus sam do piersi tuli,
Chociaż ją święta Anna po głowinie gładzi,
I choć jej aniołkowie jak siostrzyczce radzi –
Twój żal jest taki rzewny i waży tak wiele,
Że przemógł prawa śmierci.

Jan
Aniele! Aniele!
Jaka to wieść szczęśliwa! Jakie to wesele!
Jak Gdybym dzwony słyszał! Jakby dzwony biły
Wiosenne, wielkanocne – jakby dzwonów złoto
Grało z nieba! Orszulka powraca z mogiły!
Orszulka wraca do nas! Doroto! Doroto!
Bywaj tu! – Pozwól, panie, że się z nią podzielę,
Jakom się łzami dzielił w żałobnej niemocy –
Doroto! Gdzie ty?!

Gość
Janie, dzisiaj, o północy
Wróci twoja Urszula, znowu się ożywi
W łóżeczku swym dziecinnym. Lecz nikt się nie zdziwi,
Bo nikt nie będzie o tym pamiętał, że ona
Kiedyś była umarła i już pogrzebiona.
Żeście po niej płakali słusznym żalem zdjęci –
To na zawsze wam wszystkim zniknie już z pamięci –
Tobie także.

Jan
O Boże! Boże miłosierny!
Oto mi dziś nowina! Oto dar bezmierny!
Otom uszczęśliwiony pośród wszystkich ludzi!
Nie pycha, lecz pokora w mym sercu się budzi!
Szczęście staje się trwogą, aż zaczyna dręczyć –
Czym ja za tyle łaski mógłbym się odwdzięczyć?
Że po takiej rozpaczy chwila tak wesoła –
Jak mógłbym się odpłacić? Co mam dać?

Gość
Nic zgoła.

Jan
Nic – za tyle dobroci? Za łaskę bez ceny?

Gość
Jeno tych dziewiętnaście kart papieru – treny.

Jan
Treny moje?

Gość
Tak. A toż po żywej Urszuli
Nie będziecie w tym domu żadnych żalów czuli.
Niepotrzebna żałoba ani nieprawdziwa,
Na nic te piękne wiersze, gdy Urszula żywa.

Jan
A ty – co z nimi poczniesz?

Gość
Ja dzisiaj wieczorem
Lecąc, koło zatoczę tu nad twoim dworem
I tym drzewem raz jeszcze – i pożegnam ciebie,
A twoje kartki podrę, rozrzucę po niebie.
Sfruną wiosennym śniegiem, gdzie je wiatr poniesie,
Po całym polskim kraju – i coś może gdzieś się
Z tego poetyckiego siewu potajemnie
Znów od początku zacznie – gdzie indziej.

Jan
Beze mnie?

Gość
Kto inny weźmie lutnię, i palmę. A potem,
Kiedy już córkę swoją odzyskasz z powrotem,
Pięknie tutaj podrośnie w czarnoleskim dworze –
Potem ją za mąż wydasz w sąsiedztwie – i może
Wnuków się z niej doczekasz, a oni po dziadku
Kochanowskim, majątek wezmą w spadku.

Nic mi nie odpowiadasz? Czemu milczysz, Janie?
Dawaj mi twoje treny. Przecie czekam na nie.
Jak wybierzesz, tak przyszłość twoja się potoczy.
Wybieraj.
A ty milczysz i zamknąłeś oczy.

Jan
Ja wdarłem się na skałę pięknej Kalijopy,
Gdzie przede mną nie było śladu polskiej stopy.
Ja tu sam – z głową w chmurach – w dole przepaść w koło.

Gość
Wybieraj. A ty stoisz bez ruchu i czoło
Objąłeś i rękami przyciskasz obiema,
A trenów mi nie dajesz…

Jan
To nie mój głos krzyknął:
” Wybrałem” – Gdzie ty jesteś? Patrzę – a on zniknął.
Chciałem mu rzec, com wybrał – a jego już nie ma.
Jak cicho. Jeno w liściach pszczół brzękliwe granie.
A on zniknął i nie wiem, co uczynić?

* * *
Dorota
Janie –

Jan
Spałem?

Dorota
Niedługo chyba. Przyniosłam ci miodu.
Słońce się już nad lipą chyli do zachodu
I chłód ciągnie od stawu. Wydawało mi się,
Że tu szum jakiś głośny usłyszałam że pod
Chmurami jakby skrzydeł usłyszałam trzepot,
Jakby dzikie łabędzie przebiegły po stawie
I wzbiły się w powietrze i w czerwone złoto
Zachodu odleciały.

Jan
Ja spałem. Doroto.
Zasnąłem od pszczół brzęku i od liści szmeru.
Coś mi się śniło – nie wiem –

Dorota
Ta kartka papieru –

Jan
Wiersz pisałem

Dorota
Sfrunęła na wieczorną rosę –

Jan
Wiersz pisałem

Dorota
Nie wstawaj – ja ci go podniosę.

Jan
Wiersz pisałem – wtem czyjeś go mówiły usta –

Dorota
Musiało ci się przyśnić. Kartka przecież pusta.

koniec