Płomienie już nie buchały przez okna, ale ciągle migały koguty na wozach strażackich, a pod klatką kłębił się tłum mieszkańców.
– … u tego dziwaka… – Grubas w okularach i spodniach dresowych, podtrzymywanych na brzuchu sznurkiem, wskazywał palcem na najwyższe piętro budynku.
– Jest tam w środku? – Pytała pani, trzymająca na smyczy trzy pudle. – Ktoś go widział?
Do grupki mieszkańców podszedł strażak, ściągnął z twarzy aparat tlenowy.
– Nawet bym go nie rozpoznał – burknął wytatuowany chłopak z kitką, związaną na czubku głowy gumką i poprawił maseczkę. – Proszę nie podchodzić tak blisko.
Mikołaj stał w zaroślach, w szlafroku i kapciach, i przyglądał się akcji ratunkowej. Spod połów szlafroka co jakiś czas wysuwały się kocie pyski. Właściwie powinien dać znać, że żyje, ale nie zamierzał się zbliżać do ludzi. Czuł się w miarę bezpiecznie i najważniejsze, że nie kręciły się tutaj tłumy, bo większość mieszkańców, zgodnie z zaleceniami epidemicznymi, została w domach.
– Jeszcze trochę i wszyscy się rozejdą, a wtedy będę mógł się wśliznąć do mieszkania – pomyślał, zupełnie nie biorąc pod uwagę tego, że na miejscu będą się kręcić policjanci i strażacy. Taki miał w każdym razie plan, ale wtedy nastąpiła seria drobnych, niefortunnych zdarzeń, o których zwykło się mówić, że wywracają komuś życie do góry nogami.
Przede wszystkim na gałęzi nieopodal usiadł wróbelek. Minęła ledwie chwila, a koty już przeszły w stan gotowości. Niemal w tym samym momencie gdzieś w pobliżu zaszczekał amstaff sąsiada spod czwórki. Na ten dźwięk koty wbiły pazury w ciało Mikołaja, odepchnęły się i zaczęły uciekać.
– Wracajcie, tu wracajcie – syknął i puścił się pędem za nimi. Jednego dopadł pod sąsiednim krzakiem, ale drugi zwiewał w stronę zbiegowiska. Zatrzymał się dopiero, gdy odbił się od nóg grubasa w bluzie z kapturem.
– Mam cię! – wykrzyknął Żabiec, wkładając kota za pazuchę. Sam zdziwiony własnym okrzykiem wyprostował się i napotkał wlepione w niego oczy obwałowane tłuszczem. Grubas sączył napój przez słomkę i głośno pociągnął ostatni łyk. Przez chwilę patrzyli na siebie, aż wreszcie ktoś musiał przerwać kłopotliwe milczenie.
– Pan mieszka pod numerem 27? – wyseplenił gruby.
Zamiast udzielić odpowiedzi, Mikołaj cofnął się o krok. Wtedy mężczyzna wyjął słomkę z ust.
– Pan mieszka tam, gdzie się paliło – teraz już bardziej stwierdził niż zapytał. – Panie…
Gruby wyciągnął w jego stronę wskazujący palec, ale po chwili widział już tylko pięty Mikołaja błyskające w ciemnościach i trzepoczące na wietrze poły szlafroka.
– To ten, co się u niego paliło! – zaskowyczał Gruby.
Żabiec słyszał ten krzyk za plecami i zatrząsł się, jakby płomienie już lizały mu łokcie. Schował się w zaroślach i patrzył, jak do grupki gapiów podchodzi policjant. Gruby chwilę gestykuluje, a potem funkcjonariusz rusza tam, gdzie zniknął Mikołaj. Jego jaskrawoczerwony szlafrok nie pozwalał na ukrycie się w rzadkich zaroślach. Nie było czasu do stracenia. Sprawdził ułożenie kotów za pazuchą i ruszył przed siebie.
Zdawało mu się, że słyszy za sobą tupot ciężkich butów. Krok, dwa, trzy i przeszedł w trucht, jednocześnie czując, jak koty wbijają mu pazury w brzuch. Nie wiedział, gdzie biec, ani gdzie się ukryć. Nie poznawał okolicy, której nie widział na własne oczy już od kilku lat. Wszystkie chodniki prowadziły w nieznane, a bloki z wielkiej płyty wyglądały tak samo.
Jego mózg zaczynał dziwnie pracować. Przelatywały mu przez głowę jakieś niby obrazki, wspomnienia, migawki czegoś. Gdzieś mieszkał jakiś Marcin, gdzieś indziej chodził przepisywać lekcje. W głowie mu się kręciło, przystawał na moment. Sapał i przytrzymywał koty.