Przypomniała mi się stara metoda, jaką ojcowie w moich dziecięcych latach oduczali palić synków przyłapanych na paleniu papierosów podkradanych rodzicom. Otóż tata brał delikwenta na bok i kazał mu palić papierosy jeden za drugim. Nie było przebacz. Metoda była skuteczna, wielu moich kolegów już nigdy potem nie próbowało palić.


Teraz tę metodę miałem zamiar wypróbować na gwałcicielu mojej córki. Ot tak, dla zabawy.

Kazałem mu więc palić papierosy jeden po drugim, a gdy się ociągał, dostawał w łeb. Albo w brzuch. Albo w twarz. Torsje targały nim raz po raz.

Gdy już wypalił wszystkie papierosy i leżał bez ruchu, zjedliśmy zasłużone śniadanie. Następnie postanowiliśmy się pobawić wiatrówką należącą do A. Najwięcej zabawy miał Szyja. Strzelał ze wszystkich pozycji – stojąc, klęcząc, leżąc, stopniowo zwiększając odległość od celu. Czasem udawało mu się trafić śruciną w twarz pana policjanta, co mnie i A. bardzo rozbawiało. Niestety, ani razu nie trafił w oko.

Wcześniej miałem zamiar porozmawiać z nim – ile osób zgwałcił, ile skrzywdził, ile trafiło przez niego niewinnie do więzienia, a ilu wybił zęby. Mogła to być dla niego szansa spowiedzi. Doszedłem jednak do wniosku, że jakakolwiek dyskusja z nim stawiałaby go na równym poziomie z nami. A ja tego ścierwa nie uważałem za równorzędnego partnera do dyskusji i nie zamierzałem słuchać jego wywodów. Pomyślałem, że mogę choć w części pomścić psychiczne i fizyczne cierpienie wielu osób.

Metodę „oko za oko” uważałem i nadal uważam za najsprawiedliwszą. Dlatego też najpierw Szyja złamał mu palce. Troszkę później, po śniadaniu, Szyja tak długo kopał go w twarz, aż tamten wypluł trzy zęby – jeden, trzeba przyznać, z naddatkiem.

– Język waha się pomiędzy wybitymi zębami… – zaczął podśpiewywać A.

– A co to za piosenka? – zainteresował się Szyja

– „Przesłuchanie Anioła”. Ale co ty o tym możesz wiedzieć… Zanotuj sobie. Posłuchaj innych piosenek. Zobacz, kto jest autorem tekstu… – A. zebrało się na edukowanie młodzieży.

Potem postanowiliśmy odpocząć. Było chłodno, mgły się rozstąpiły, wzmagał się wiatr i zaczynał padać deszcz.

– Wody mu przynajmniej nie zabraknie – rzucił z przekąsem A.

Kazaliśmy mu rozebrać się do naga, po czym w skrajnie niewygodnej pozycji – coś pomiędzy kucaniem a klęczeniem – przywiązaliśmy do słupa na podwórku. Może sobie uświadomi, jak czuje się człowiek przywiązany do kaloryfera na komisariacie? Sami zaś siedzieliśmy w domku, od czasu do czasu wychodząc pokopać sobie naszego więźnia. Ale tylko wtedy, gdy deszcz ustawał.

W międzyczasie Szyja zniknął na kilka godzin. Odstawił samochód do Warszawy i wrócił autobusem 708.
Na noc zabraliśmy go do piwnicy. Myślałem, będziemy bardziej wyrafinowani w znęcaniu się, ale jakoś finezja nas opuściła. Przywiązaliśmy go do uprzednio przygotowanego kojca.

Minęły trzy dni i trzy noce. W dzień wypuszczaliśmy go na dwór, od czasu do czasu kopiąc od niechcenia, albo strzelając w niego śrutem. Nie dawaliśmy mu jeść ani pić, jeśli chciał, dostawał wódkę. Raz A. dał mu złośliwie słonego śledzia. Pił potem rosę prosto z trawy, a jak tylko klękał, żeby się jej napić, Szyja podbiegał i przypominał sobie, jak się kopie piłkę. Kopał go w tyłek i podbiciem, i z czuba.

Czwartego dnia Szyja podrzucił pomysł, że przecież naszego policjanta również można zgwałcić, tak jak i on gwałcił. Spojrzeliśmy na niego wraz z A. z obrzydzeniem.

– Ale nie, żeby mu wtykać własnego, przecież nie jesteśmy pedałami. Tu mam taki ładny kijaszek…

Dwa razy nie trzeba było nam powtarzać. Kijaszek, żeby bardziej bolało, zaostrzyliśmy trochę nożykiem i posypaliśmy pieprzem. Zaczął trochę zbyt głośno krzyczeć, więc zakneblowaliśmy go. Zabawę powtarzaliśmy regularnie co kilka godzin przez następne trzy dni.

Siódmego dnia zmęczenie zaczęło nam dawać się we znaki, a własne towarzystwo zaczęło nas nużyć. Kończyły się też zapasy jedzenia. Czasem trudno też było znieść pojękiwania i krzyki. Nie chciało nam się czekać aż zdechnie z głodu. Zresztą przy jego zapasach tłuszczu mogłoby to trochę potrwać.

Najpierw ja jeszcze raz wyładowałem całą swoją złość, całe poczucie bezsilności, jakiego doznawałem, gdy Lidka opowiadała mi o tym, co się stało. Kopałem i biłem na oślep, jak w makiwarę, ale wiadomo, że krzywdy większej się w ten sposób nie zrobi. Można co najwyżej złamać nos, żebro czy inną kość. Następnie polałem go wodą, by odzyskał przytomność. Ściągnąłem mu majtki, nadciąłem penisa nożem i sypałem tam sól i pieprz. Wył, głośno wył, ale teraz nie zwracałem już na to uwagi. A. i Szyja patrzyli na mnie z mieszaniną przestrachu i zdziwienia, ale jednocześnie próbowali kneblować Stankiewicza, by choć trochę stłumić wrzaski. Następnie Szyja poczuł zew krwi i połamał mu po kolei wszystkie palce u rąk. Wybił też kilka zębów. Kazaliśmy mu wstać. Resztką sił szedł z nami. Poszliśmy w stronę Kanału Zaborowskiego. Włożyliśmy mu głowę do lodowatej wody. Przytrzymaliśmy dwie minuty. Wystarczyło. Obłożyliśmy ciało kłodami, żeby nie odpłynęło za daleko. Przykryliśmy z wierzchu mchem i liśćmi.

– Może go co zeżre przed zimą – rzucił w zadumie A.

– Może… – odpowiedziałem.

Nad Kampinoskim Parkiem Narodowym po raz pierwszy od wielu dni słońce wyszło zza chmur. Zapowiadał się piękny jesienny, dzień.
Trzeba było jeszcze tylko posprzątać w domku.

***

Kilka miesięcy później miałem coś do załatwienia w EXPO na Prądzyńskiego. Zostawiłem samochód na parkingu i poszedłem pod budynek starej gazowni, bowiem przypomniałem sobie witraż. Nie było go jednak. Resztki szyb straszyły tu i ówdzie w zaniedbanym budynku. Czy widziałem go wtedy naprawdę, czy też był wytworem wyobraźni w tak szczególnym momencie?