W mieszkaniu pod numerem 27 świat wracał powoli do normy. Było cicho i ciemno. Mikołaj wysunął nos spod kołdry i nasłuchiwał. Najwyższy czas było wziąć leki, czego zazwyczaj skrupulatnie pilnował, a przecież jedną dawkę ze stresu już przegapił. Zebrał się w sobie i postawił stopę na podłodze.
Dwa koty spały na tapczanie, a ten nowy owinął się nawet wokół przeklętej paczuszki od sąsiada. Mikołaj nie pamiętał, żeby położył ją w tamtym miejscu, ale równie dobrze mógł to zrobić. Nie był w stanie rozstrzygnąć, bo nie od momentu, kiedy przewrócił się o próg mieszkania, miał w umyśle czarną dziurę.
Za oknem było już ciemno, ale nie wiedział, która dokładnie może być godzina. Wieczory w czasie pandemii wyglądały tak samo. Na ulicach szumiały drzewa, gwar rozmów był mniejszy niż kiedyś, nawet samochody przejeżdżały rzadziej. Brakowało bezpańskich psów, które mogłyby poszczekać. Na początku lockdownu najczęściej słychać było powtarzane z głośników wezwania do pozostania w domach. Mikołajowi przypomniało się, że chciał skorzystać z tej okazji i wyjść na świeże powietrze bez ryzyka spotkania ludzi, ale teraz szybko odegnał myśl. Za dużo się w ostatnich godzinach wydarzyło i nie potrzebował dodatkowych stresów.
Sięgnął do szafki, bo pigułki gdzieś się zapodziały, więc nie zwrócił uwagi na delikatny zapach dymu, który rozchodził się po mieszkaniu.
– Gdzieś muszą być, do cholery. Przecież zawsze odkładam je na miejsce – mruczał i klął pod nosem, grzebiąc coraz intensywniej. Otwierał po kolei drzwiczki, wywalał zawartość. Nagle zrobiło mu się gorąco.
– Trzeba będzie zadzwonić do doktora i znów mnie, kurwa, będzie namawiał na terapię.
Oparł się o blat, wziął szklankę i nalał sobie ginu, który zawsze miał pod ręką. Wystarczył jeden łyk i szklanka była pusta. Wyjrzał przez okno i przez ulotny moment chciał podejść do okna, otworzyć je na oścież i wciągnąć w siebie chłodne powietrze. Drgnął, ale zamiast tego tylko wziął głęboki oddech, po czym się zakrztusił. Czuć było dym, rozejrzał się. Smród nie wydobywał się na pewno z kratki wentylacyjnej w kuchni, bo to od razu by zauważył. Koty spały w najlepsze na kanapie. Cisza i spokój, tylko coraz mocniej śmierdziało dymem. Zasłonił twarz i poszedł do przedpokoju. Zapach był najsilniejszy w pobliżu jego serwerowni. Drzwi solidne, metalowe były rozgrzane. Właściwie to coś mu mówiło, żeby ich nie otwierać, że powinien postąpić jak zawsze, czyli odsunąć się w bezpieczne miejsce, ale tym razem nacisnął klamkę.
Płomienie rzuciły się na niego, sięgając brwi i rzęs, a nawet szlafroka. Odskoczył, oparł się o ścianę. Oddychał szybko, patrząc na płonący, bezcenny sprzęt i ogień, wyskakujący z pomieszczenia na korytarz, jakby coś podsycało żar. Serwerowni nie dało się już zamknąć, wszystko było rozgrzane, albo ogarnięte płomieniami.
– Jak, kurwa?! – Jego umysł, przyzwyczajony do rozdrabniania i jednocześnie potęgowania każdego problemu teraz był w stanie wytworzyć tylko tyle.
Rzucił się po koty, leżące na kanapie. Schował je pod szlafrok, rozejrzał się po pokoju, porwał szczoteczkę do zębów i klucze, i dopadł do drzwi wejściowych. Zatrzymał się przy zasuwie, ale kiedy płomień liznął go po tyłku, wybiegł na klatkę schodową. Piętro niżej już słyszał jakieś głosy.