Odkąd sięgam  pamięcią, to życie  mojej rodziny i wielu radzyńskich rodzin związane było ze Spółdzielnią Spożywców, o której mówiło się potocznie „Spółka”.

W 2006 minęło sto lat od jej założenia, bo było to w 1906 roku. Byli tu już wtedy działacze społeczni, którzy  rozumieli te ideę i doprowadzili do jej powstania. Mój ojciec – Józef Obrębski i stryj Piotr Obrębski byli w gronie jej założycieli. Pan Jarmuł, pisząc o Radzyniu, pokazał w swej książce urywek aktu erekcyjnego. Właśnie akurat w nim znalazłam podpisy mego ojca i stryja oraz innych znajomych.

Od początku sklepy Spółdzielni mieściły się w budynku należącym do parafii Św. Trójcy, w narożniku ulicy Warszawskiej i Ostrowieckiej Były działy – spożywczy, metraż, papierniczy i piekarniczy. Ekspedientkami były ładne i uprzejme panienki. Przez stałą styczność z nimi do dziś je pamiętam.

W spożywczym – Lodzia Czarnecka, Petronela Sojkówna, Stefcia Biernacka i Janina Obrębska. W papierniczym – pani Kwasowcówna, w piekarniczym – Potęgówna. W metrażu panna Hildebrandt, osoba już mocno starsza, więc i w starym stylu. Wtedy panna, to była zawsze panna, a pani to tylko mężatka. Później, nie mogę określić lat, doszła do metrażu pani Zofia Reszkowa. P. Hildebrandt uważała się za damę i kuzynkę papieży, co przy okazji podkreślała, więc była uprzejma ale pełna godności. Dla swoich przyjaciół wydawała czasem wytworne przyjęcia. Opowiadano, że p. Hildebrandt poszła raz coś kupić do sklepu z wędlinami pani Zofii Bąkowej, kobiety bardzo grzecznej. Chcąc okazać wielką uprzejmość pani Bąkowa spytała ją: „Co dla pani Hildebrandcik?”. Ale ona tego nie doceniła, raczej była oburzona, jak mogła ją tak lekko potraktować, ją  – kuzynkę papieży!

Często bywałam  w tych sklepach, rano biegłam po świeże bułeczki, potem po różne inne zakupy. Mieliśmy udział nr 47 i książeczkę, do której w kasie odpisywano cenę zakupów. Raz na rok były z tego tak zwane dywidendy. Po materiały na ubrania i sukienki chodzili już oboje rodzice.

Pan Kierownik – Jankiewicz, stale był obecny na terenie sklepów. Zawsze uprzejmy i życzliwy. Kiedyś, jak wybieraliśmy materiał na moją sukienkę, to podszedł i mówi: „Państwo zawsze kupują córeczce coś w kropki.” Tak był zainteresowany klientami.

Po latach, kiedy pracowałam w „Handlówce”, on przez rok wykładał u nas Organizację i Technikę Handlu. I był przez młodzież  lubiany.

W osobnej kasie siedziała pani Celińska, można powiedzieć, że taka prawdziwa dama. Kupcy prywatni brali stąd papierosy i ona wypisywała na to kwity. Jak mój brat w późniejszych latach miał sklep, posyłał mnie do Spółdzielni po zakup papierosów. Tu też można było kupić tabakę dla mego ojca. Ta tabaka miała swoja oryginalną nazwę, której w żaden sposób nie mogę sobie przypomnieć. Nie wiedziałam wtedy, jako dziecko, a potem bardzo młoda dziewczyna, że z  tą wytworną panią życie nas  kiedyś do siebie zbliży, a nawet zaprzyjaźnimy się. A to w szpitalu, kiedy leżałyśmy na sąsiednich łóżkach. Ona złamała na ulicy nogę i leżała na wyciągu. Podziwiałam jej cierpliwość i godne zachowanie. Także lekarze, dr Podgórniak i dr Blicharz byli dla niej pełni szacunku. Potem już tylko spotykałyśmy się czasem na cmentarzu i razem wracaliśmy do miasta.

Co roku w okresie świat Bożego Narodzenia, Spółdzielnia urządzała choinkę dla dzieci członków. Były paczki ze słodyczami, śpiewaliśmy kolędy, były też różne deklamacje. Na jedną taką imprezę, mój brat Marian, nasz domowy poeta, ułożył dla mnie taki okolicznościowy wierszyk. Pierwszej zwrotki nie mogę sobie przypomnieć, to było tak dawno, ale dalej było tak:

Mamy choinkę, to drzewko Boże
Radość, uciecha, jasność wokoło,
Tedy się bawmy tak, jak kto może
Ten wieczór spędźmy miło, wesoło.
Ale czy wiecie, o moi mili
Kto nam choinkę pięknie ustroił
Żeśmy się dzisiaj tu zgromadzili?
A więc Spółdzielnia, ta przy kościele
Rodziców naszych owocna praca,
Co ma towarów w swych sklepach wiele
Ona Ojczyznę i nas wzbogaca
Więc my się bawiąc wesoło,  grzecznie
Za tę uciechę, dzięki składamy
I niech Spółdzielnia istnieje wiecznie
I my jej kiedyś będziem członkami!

Bardzo się ten wierszyk podobał, dostałam brawa i dodatkową czekoladę. A potem nasz sąsiad, pan Jan Maciejewski zawołał: „Panie kierowniku, niech ta mała Obrębska jeszcze raz ten wierszyk powie”, co zrobiłam chętnie.

Podczas okupacji to nie wiem, czy coś było. Chyba nie, bo i łakoci w sklepach nie było. Na ostatniej imprezie byłam już z moim synkiem Piotrusiem, chyba był to rok 1964. Odbyła się ona z okazji Dnia Dziecka, w Parku na Guberni. Wtedy nawet grała jakaś orkiestra.

I gdzieś w tym okresie, nasz sąsiad, pan Wiktor Brun, aktywny przy zarządzie Spółdzielni, był tak uprzejmy, że udział mego ojca Józefa przepisał na mnie i przyniósł mi nową legitymację, teraz już numer 36. Widocznie parę osób ubyło w naturalny sposób i poszłam naprzód. Ale już tylko leży na pamiątkę, bo szkoda mi się z nią rozstać.

Trzeba jeszcze dodać, że w wyniku bombardowań w 1944 r. budynek został spalony i sklepy zostały przeniesione do własnego lokalu przy ulicy Warszawskiej – róg Chomiczewskiego.

I jeszcze to, że nasza Spółdzielnia miała filię w Czemiernikach. Za PRL-u nie było już kierownika. Spółdzielnią rządzili już prezesi, typowani przez Komitet. Przeważnie ludzie napływowi, nie związani uczuciowo z naszym miastem i nie znający jego tradycji. Pan kierownik Jankiewicz wyjechał  z Radzynia.

Na podstawie cyklu „Radzyń mojej młodości”, „Grot”, 2006, nr 7-8