„Żyje się tak, jak się śni – w pojedynkę.”
Joseph Conrad „Jądro ciemności”
* * *
Gdyby znalazł się jednak ktoś, kto mnie pogrzebie, niechby wrzucił do trumny, oprócz jakiegoś solidnego, w skórze na przykład, wydania „Pana Tadeusza”, malutką na podłe A6, wydrukowaną na byle jakim papierze piątej klasy, ale za to w nakładzie stu tysięcy egzemplarzy, książeczkę Andrzeja Makowieckiego „España ’82. Nerwy, radość, zwątpienie, zwycięstwo.” Dostałem ją pod choinkę od Siostry w Wigilię 1982 roku. Nie, właściwie to nie pod choinkę, ale w wigilijny poranek. Do wieczora, chowając się po kątach przed domowymi obowiązkami, już zdążyłem ją przeczytać. A potem pewnie jeszcze co najmniej ze dwadzieścia razy.
Nawet teraz, zdarza się, że…
O czym ta książka? Tytuł mówi wszystko. A zresztą co? Sam sobie będę opowiadał o czym…? Oczywiście, że o piłce. I o tysiącu innych rzeczy. Dzięki niej przecież przeczytałem prawie całego Mario Vargasa Llosę. I całego Andrzeja Makowieckiego.
* * *
A jakoś tak późną jesienią 1983 ta sama Siostra przywiozła mi z Warszawy białą płytę „Oddziału Zamkniętego”. Też można do trumny.
* * *
A może ja sobie tę trumnę sam przygotuję… Zawczasu położę się w niej i umrę spokojniutko. Tak! Już to widzę… To, że śmierć mnie zaskoczy jest tak samo pewne jak kiedyś „Znachor” w telewizji we Wszystkich Świętych.
* * *
Jest w mojej pamięci taki piękny obraz: letnie popołudniowe niebo z ogromnymi cumulusami, a na tym niebie kilka dwupłatowców ciągnie na linach białe szybowce. Nabierają wysokości, puszczają je wolno, a same lądują na podmiejskim lotnisku. Szybowce bezszelestnie krążą nam nad głowami przez godzinę, dwie. Czasem wbijają się w te chmury, żeby wylecieć z drugiej strony. A następnego dnia, jeśli tylko pogoda pozwalała, wszystko się powtarzało.
* * *
Z czego są chmury? Z mgły poprzetykanej
pierzem aniołów, co poszły w odstawkę,
no bo rozlały po niebie śmietanę
przygotowaną dla Szefa na kawkę.
Z żagli okrętów, co nie powracały
z rejsów po złoto, kadzidło i sławę,
i z bieli chustek, które im machały
kiedy ruszały w ostatnią wyprawę.
Udrapowane Niewidzialną Ręką
(numer klubowy: zero zero jeden)
na łożu nieba są pierzynką miękką,
na łące światła barokowym drzewem.
Lecąc jak śnieżne gęsi wiedzą chmury,
kto im dał skrzydła, kto je odział w pióry…
* * *
Albo spadochroniarze. Spadali przez caluteńkie lato wolno i majestatycznie – po kilku, kilkunastu – na łąki i pola.
Kiedyś natknąłem się na placu pod pomnikiem na kolesia, który stał tam ze zbolałą miną podpierając się dwiema kulami. Ktoś z przechodzących znajomych spytał go z prostotą: „Co? Spadochron ci się nie otworzył?”. Tamten tylko kiwnął głową.
CDN…
zdj.: Jarosław Matuszewski