Kręgosłup strzelił jej podczas porannego spaceru, gdy próbowała wdrapać się na murek. Mors ją wyprowadził, bo akurat szedł po fajki i po włoszczyznę do rosołu. Pisk słychać było aż u nas na dziesiątym. Wychyliłem się przez okno, zobaczyłem że jest źle – leży na trawniku i piszczy. Mors spojrzał w górę, machnął ręką, żebym zszedł. Ponieśliśmy sunię do weterynarza. Ten uśpił ją, by się nie męczyła i taki był jej koniec. Trochę mnie to ruszyło, bo czternaście lat ze zwierzakiem to kawał czasu. Wsadziliśmy zwłoki do samochodu, zawieźliśmy na działkę i zakopaliśmy pod płotem. Już chyba ze cztery psy tam spoczywają. Prócz tego kilka chomików i inne drobniejsze płazy. Bo cała rodzina przywoziła na działkę. Kto wie, czy za jakiś czas, kiedy nas już nie będzie, ktoś tego nie odkopie i nie wysnuje jakiejś hipotezy.

W naszym bloku dużo było psów. I nie tylko. Chyba większość mieszkańców miała jakieś zwierzę. Nie wiem, z czego to wynikało, mieszkania małe, zagęszczenie, ścisk i tłok i jeszcze zwierzęta. Jak nie pies czy kot, to chociażby rybki. Królik. Żółw. Świnka morska. Papuga. Patyczak. Albo chomik. Czy to jakiś atawizm, że w jednej izbie ze zwierzętami się mieszka? Jeszcze dwa pokolenia temu z kurą, krową… Perzyn chomiki trzymał w celach zabawowo-doświadczalnych. Rozmnażał je, by spuszczać z czwartego piętra na spadochronach, które sam szył z różnych materiałów. Śmiertelność była raczej spora, ale i chomiki mnożyły się szybko. Jeśli któryś przeżył zrzut, to Perzyn oznaczał go, szczęśliwy spadochron odkładał na bok i ponawiał eksperyment po kilku dniach. Wszystko po to, by wybadać, do jakiej wartości spadochron spełnia swoje funkcje. „Uwaga, cichociemni!” – krzyczał, spuszczając desant, a młodsze dzieci stały pod oknami i starały się łapać nieszczęsne zwierzątka. Starsze dziewczyny piszczały z oburzenia, a chłopacy zalewali się ze śmiechu krzycząc: „Lądowanie w Normandii!”.

Naszą Mikę matka przyprowadziła, gdy byłem w trzeciej klasie. Pałętała się po rampie przeładunkowej w „Zrembie”. Zawołała. Suka podeszła, dała się pogłaskać, skądś pojawiła się smycz i obroża. Odrobaczyliśmy, zaszczepiliśmy i tak już zostało. Od trzeciej klasy podstawówki do czwartego roku studiów. Czy mróz, czy upał, trzy razy dziennie wyprowadzić. Co rok zaszczepić, od psów w czasie cieczki separować. Raz się nie udało, urodziły się trzy, w tym jeden martwy. Zapewne dlatego, że gdy była w ciąży, to przejechał po niej samochód, zastava. Były takie auta. Jugosłowiańskie.

Dominowały jednak psy. Chyba na każdym piętrze był przynajmniej jeden. A gdy wziąć pod uwagę, że klatek było sześć, a w każdej od dziesięciu do siedemnastu pięter, to liczba robi się pokaźna. Od podobnych do psa zwierzaków wielkości większej myszy po wilczury czy dogi. Nasza Mika plasowała się w wyższej granicy stanów średnich. Taki skundlony z czymś owczarek węgierski. Wyglądała trochę jak Ruud Gullit i póki była młoda, to robiła nosem takie dryblingi piłką, że w pełni zasługiwała na to miano. Gdyby jeszcze nauczyła się, że piłkę trzeba wepchnąć do bramki, to wygrywalibyśmy wszystkie mecze. Potem jej przeszło. Bo z wiekiem nie tylko ludziom przechodzą chęci i siły do zabaw. I szybka była taka, że żaden wilczur nie mógł jej dogonić, a na pewno była od nich zwrotniejsza. Miała też liczne grono nieprzyjaciółek, z którymi się gryzła. I ja raz ucierpiałem, gdy próbowałem rozdzielić ją z rudą spanielką z jedenastego. Któraś ugryzła mnie tak, że krwiaka miałem przez kilka tygodni.

Oczywiście trawniki na podwórku i w parku obsrane były niemożebnie, bo nikomu wówczas nie przychodziło do głowy, by sprzątać po psie. Baczyliśmy tylko, by nie srały do piaskownicy dla dzieci i na boisko do piłki. W awangardzie był jeden społecznik, który robił zdjęcia srającym pod blokiem psom. Najczęściej tak, że nikt go nie widział – z okna klatki, zza winkla, zza kiosku. Musiał mieć dobry sprzęt, bo zdjęcia były bardzo wyraźne. Gdy je wywołał, wieszał obok listy lokatorów i podpisywał numerem mieszkania, w którym mieszka pies. Aż dziw, że nikt mu nigdy nie dał w mordę, wszak instytucja wpierdolu trzymała się wówczas mocno.

Gdy byłem jeszcze mały, wyobrażałem sobie, co by było, gdyby spojrzeć na nasz blok z lotu ptaka, gdy ściany byłyby przezroczyste. Nie myślałem o ludziach, ich sprzętach i bałaganie, tylko właśnie o zwierzętach, upchniętych w tych wszystkich mieszkaniach.

Nasza Mika nie lubiła ciągników, ludzi na motorynkach i listonoszki, która roznosiła listy w naszym bloku chyba ze trzydzieści lat. Inna sprawa, że listonoszki przestraszyć mógł się także człowiek, więc może ta niechęć była uzasadniona. Gdy jechał ulicą ciągnik, biegła obok niego i szczekała, od naszej klatki aż do szpitala. Czasem wsiadała do autobusu i wysiadała przystanek dalej. A my z siostrą biegliśmy za tym autobusem… Było to dziwne, bo do osobowego samochodu panicznie bała się wsiadać. Może ją ktoś wyrzucił i dlatego. Kiedyś byliśmy nad jakimś podmiejskim stawem. Jechał chłopak na motorynce. Mika zaczęła na niego ujadać aż się przewrócił. Na szczęście nic mu się nie stało, bo upadł na piasek, ale motorynka się zapiaszczyła i nie chciała odpalić. Udawaliśmy, że to nie nasz pies. Uwielbiała tarzać się w miejscach, które przedtem inne psy poznaczyły swoimi szczynami. Śmierdziała potem tak, że nie dało się wytrzymać w windzie, zanim dojechało się na dziesiąte. Trzeba było robić przystanki. Od razu wrzucaliśmy ją do wanny, czego nie lubiła, ale to zamiłowanie do tarzania się też jej z czasem przeszło. Miała chyba też poczucie wstydu, bo zawsze, gdy ją strzygliśmy, zwłaszcza na lato, kiedy gorąco, wychodziła z klatki, szybko na trawnik i jeszcze szybciej z powrotem, żaden spacer, żaden park. Może zdawała sobie sprawę, że głupio wygląda, jak szczur jakiś.

A Magda miała kanarka. Dała mu na imię Romek, bo piętro niżej mieszkał facet, który nazywał się Roman Kanarek. Ptaszek ten żył, na przekór temu, co mówią fachowcy, dwadzieścia lat. I prawie do końca śpiewał. To tak jakby człowiek żył sto sześćdziesiąt. Wyprawiliśmy mu uroczysty pogrzeb w krzakach, które przed wojną były sadem, a wiele lat później, gdy sami mieliśmy już dzieci, postawiono tam nowe, ohydne bloki. Kondukt pogrzebowy liczył siedem osób. Na czele szła Magda z martwym Romkiem, a za nią sześcioro młodocianych żałobników, z których większość szła dla jaj. Ja wykopałem grób, ktoś związał dwa patyki w krzyżyk, ktoś postawił tabliczkę. Wypiliśmy piwo, zapaliliśmy po papierosie.

– Requiesce in pace, Romane! – powiedziałem, bo akurat przerabiałem łacińską gramatykę. Większość wybuchła śmiechem, mimo że nie zrozumieli. Chcieli udawać mądrych. Tylko Magda była ponura i smutna.

Mika była nie tylko bardzo szybka i zwrotna, lecz także skoczna. Pobijała rekordy skoku dosiężnego w ten sposób, że przyczepiałem do sufitu nitkę, a na jej końcu smakołyk. Najczęściej czekoladę, bo była łasa na słodycze. Gdy chwyciła, przy następnej próbie czekoladka szła wyżej o centymetr. Pobijała te rekordy niczym Siergiej Bubka. Mimo niewielkich rozmiarów doszła do stu dziewięćdziesięciu dwóch centymetrów. Do dziś pamiętam.

W okolicy był też piękny, bezpański pies. Chart afgański. Dziwne to, bo takie psy zazwyczaj mają właścicieli. Może się komuś znudził, jak to często bywa w tym kraju. Kręcił się trochę koło naszego bloku, widywano go też gdzie indziej – w parku lub pod innymi blokami. Wołali na niego „Czesiek”, a on reagował na to imię, podchodził i dawał się pogłaskać. Dokarmiano go. Cześkowi nie dokuczali nawet ci, co strzelali do wróbli z procy, dmuchali żaby przez słomkę i podpalali piwniczne koty. Może dlatego, że był wielki i się bali. A może, bo był po prostu piękny. Kręcił się tak ze dwa lata. Aż przestał się pojawiać.

Wśród psów i kotów zdarzały się różne egzemplarze. Kajro miał stałą trasę, wytyczoną przez swoich właścicieli, czyli Kiwaka i jego ojca. Z klatki szedł najpierw do kiosku (no bo po fajki), potem do parku, a w drodze powrotnej do sklepu z piwem. Bo tak go prowadzali na smyczy, to tak chodził. Gdy Kiwak już nie żył, okazało się, że jego starzy mieli pięćset zdjęć psa, a Kiwaka dwa, jedno z legitymacji, jedno z dowodu. Kot Leszka z dziesiątego piętra wyglądał jak diabeł tasmański. Leszek czasem otwierał drzwi od mieszkania, kot się przechadzał nie tylko po swoim piętrze, ale i po innych. Każdy pies mniejszy od wilczura czmychał na jego widok. Lubił też leżeć na zewnętrznym parapecie, na tym dziesiątym piętrze. I czasem nawet usiłował łapać gołębie czy wróble, przechadzając się po krawędzi balkonu.

A z tą Miką to było jednak sporo wstydu. Bo nie tylko potrafiła się wytarzać w szczynach, ale w ostatnich latach życia zrobiła się bardziej porządna niż ludzie i nigdy nie wchodziła na trawnik. Zawsze szła chodnikami, srała też na chodniku. Dopóki miała siłę chodzić daleko, to chociaż od klatki udawało mi się ją odciągnąć na przyzwoitą odległość. Potem już nie, robiła zaraz po wyjściu, a jeszcze zdarzało się, że kawałek gówna przyczepił jej się do włosów, bo stwór to był kudłaty, i wycierała to o chodnik przed drzwiami od klatki. Udawałem, że mnie nie ma, albo że nie mój pies. A przecież wszyscy wiedzieli, czyj.

Chodziły też słuchy, że ten czy ów trzyma węża. Kto wie, może tak było. Surowy miał podobno kameleona. Nikt tego nigdy nie potwierdził, bo z Surowym nikt nie rozmawiał. Krążyła jednak opowieść, że zdolności przystosowawcze okazały się dla zwierzaka zgubne. Przechadzał się po mieszkaniu i tak się upodobnił do dywanu i gierkowskiej meblościanki, że go właściciel po pijaku nie zauważył i po prostu rozdeptał.
Odkąd Mika zdechła, uważam że trzymanie psa w bloku powinno być zakazane. Bo to przecież zbrodnia, trzymać psa w M-3, gdy gnieździ się tam matka, ojciec, dwójka dzieci, a nierzadko jeszcze babcia.

 

zdj.: Wiesław Jasieńczyk