– Chycbor! – niosło się echem po opustoszałym Rębajłowym dworze. Nie dość, że na stolec komesowy Kłonica się szykował, a i człek Padalca z Podrzecza głośno  swoje ambicyje  „Współdrodze” wyłuszczył, chcąc na czele oppositones stanąć.

Wiedział o tem już przed laty Śmok, któren to wiele lat temu na starym papirusie gęsim piórem kreślił:

Szczęściem, jako człek możnego Padalca z Podrzecza, sam z tą decyzją borykać się nie musiał. Padalcowi bowiem stronnicy jeszcze jesienią roku pańskiego dwutysięcznego i szóstego pakt z komesem Witem zawarli, że wespół z piechotą wybraniecką starosty Kciuka kupę rycerza Rębajły zniosą. Takoż i niebiosa (choć niektórzy o inszej sile przebąkiwali) dopomogły. Tedy nad losem Chycbora całe partyje deliberować poczęły i stanęło, że ryzyko podjąć należy.
Tak Padalcowy giermek starościcem się ostał dzyńdzyńskim, co odebrane przez grodzian było jako namaszczenie go na przyszły stolec komeski, bo Wit choć jary przecie wiekowy już był. A wiadomo, że co starościc to niezwyczajny członek rady grodowej. Przez te kilka zim, które jeszcze Witowi się ostały, bardziej mógł się jako zastępca Kciuka pospólstwu dać poznać. A to insygnia za Kciukiem nosząc na igrzyskach, a to rozdawnictwo zboża, które u cesarza frankogermańskiego dało się wyżebrać, uprawiając, a nawet Kciuka czasem zastępując. Wszystko to na korzyść Chycbora przemawiało, zwłaszcza w porównaniu do poprzedniego starościca, niesławnej pamięci czerwonego czarownika Turlaka, którego jedynym celem było służenie sernikowemu wielmoży Sromocie.

*

-Trzeba radzić! – niósł się szept wśród komesowej świty. – Gdzież jest Jadam? – wołał jeden, ale pojął, że ten z licznymi chorągwiami na Jasną Górę zmierzał, biorąc ze sobą mistrela Petrusa, który śpiewem daleką drogę raźniejszą czynił. Przemierzając lechicką krainę wiele też pacierzy odmawiali. Było się za czym i za kim wzdychać…

Końskoubojne bractwo przez moment jako urodziwa białogłowa z nielichym posagiem poczuć się mogło, tedy stronnicy Chycbora i Kłonicy na wyprzódki umizgi do niego czynili, fruktami po objęciu komesowego stolca podzielić się obiecując. Niektórzy dawali temu wiarę, inni powtarzali coś o niedźwiedziej skórze, przedwcześnie dzielonej.

Kubek Jakubek miał opuścić radzieckie wiece i przed 4 zimami powstałe struktury na nowo wskrzeszać, sam do inszej rady się rychtując. Do tejże samej młody a okrutny Oberek listę Rębajłową miał otwierać. Dawny stronnik gospodarza karczmy „Pluskwy i pchły” niemały zamęt wśród wspomnianego bractwa uczynił, niecnie chcąc  nastroje oppositiones poznać. Nie omieszkali jednak do karczmy jego czasem wstępować, wesołego a poćciwego barda Molasiusa przy szklanicy wybornego trunku posłuchać.

Rozsierdził się na poczynania owe Skrajny Prawica, słowa wiesza powtarzając: nigdyż też z nimi nie będziem w aliansach. Wielu dziwiło się, jak wciąż w stronnictwie Poksiuta Nijakiego być można, patrząc co w całym Lechistanie wyczynia. Matej twierdził wszelako, że cóż inszego rada monarsza a dzyńdzyńskie realia.

Rozgrzewały się spory na Krzaczorum Ludzi Swawolnych, gdzie Zorzan, Zbigniew Smolny dysputy wiedli.

Uśmiechali się grodzianie na ostatnie podrygi tych, co na chorobę czerwonych oczu mimo upływu lat chorowali. O jednym z nich – tym, co to pod pachą „Współdrogę” dzierżył, wiecznie krytykując co w niej stoi, któren podczas wieców radzieckich swobodnie do Rębajły podchodził i coś do ucha mu szeptał – że białogłowa jego, zaraz po śniadaniu z doma go wyrzucała, przez to ten na wszelkich wydarzeniach we Dzyńdzyniu był obecny.

Patrzał na to smutnym, a zadumanym okiem Śmok, któren z powodu upałów „Dwóch wież” nie opuszczał. Czy to z aury ucisku, czy też może licznych, a coraz podlejszych domowych i  zamorskich klęsk turniejowych bractw z coraz nędzniejszymi rywalami strapion, padł nagle pod drewnianą ławą. Zbiegli się naraz współbiesiadnicy, a jedna białogłowa wołać „wody!” zaczęła. Obruszył się na rzeczone słowa Śmok, do przytomności wracając: – Piwa, waryiatko, piwa!” – spragnionym szeptem do nachylającego się Przemka rzekł.