Piątkowy dzień się już nachylił. W spokojnym Dzyńdzyniu jeszcze nie przebrzmiały echa Święta Konstytucyi, gdzie na głównym placu Rębajło, Kłonica, a i nawet dawno niewidziany Młody Straszak do grodzian przemawiali. Pono dobro Lechistanu na sercach im leżało, jeno drogi do owego dobrobytu każden inaczej pojmował. Przemko przed „Dwoma Wieżami” krzątał się żwawo, na wizytę końskoubojnego bractwa oczekując.
-Poculum noster! Ten puchar nam przynależon! Nie damy nikomu, nikomu nie damy, ten puchar Powiślu należon! – nucił sobie, niedawną rycerską wiktorię bliskich sercu jego rycerzy wspominając, przy tem stoły wycierając i moc trunków a jadła rychtując.
Śmok już kolejną śklenicę opróżniał (oj, stała to fraza w tej opowieści!), wzrok więc już coraz bardziej mętny miał, jednak przed się pozierając, coraz to większą gromadę przy stołach widział. Kogóż tam nie było! Brat Słaby z żeną, McElrus i Kurwin z połowicami swemi, które to z Młodym Rozdziawą w poważne dyskursa weszli, o niejakiej schola prima numerus unus debatując.
Pacykarz Titus Młody z Szawłem Żydowskim kurzyli, o pięknych a dobrych terminach w Palladium Artis gwarząc. Skrajny Prawica też był tam czynny, mówiąc mało a starszyźnie się przysłuchując, ambrozję sączył i w zawiłe knowania wchodził.
A i było o czem dyskusyje wszczynać – tegoż dnia samego Młody a okrutny Oberek McElrusa na rozmowy o jakowyś lochach – tak Śmok posłyszał – zaprosił. Timeo Danaos et dona ferentes – szeptali nad kuflami ongiś Rębajły stronnicy, dziś w kręgach Jadama i komesowej świty za zapiekłych wrogów postrzegani.
Strachem czy obietnicami – wiedzieli o tem nieliczni, że Małych Borów włodarza pod swe skrzydła wziął, a ten od Józwowego bractwa głowę odwracał.
W odnowionym ździebko (dla pozłoty jeno na grodu Iubilaeum), ale wciąż starym Palladium Artis spotkali się mężowie – młody a okrutny Oberek McElrusa niczym Czcigodnego ze Szczytu mianował, bacząc na arcybakałarza urząd nie tak dawno w Lubliniensis pełniony. Museum consilium ustanowiwszy na uwadze mieli, że gdy złe wichry nad gród zawieją i – uchowaj Bóg! – znów choroba czerwonych oczu powszechna się stanie, zacna kompanija i ideja szlachetna niczym dom Piotrowy się ostanie.
Śmok też inszego towarzysza uczty obaczył. Wąs czarniawy na jego obliczu i wschodnie odzienie na przybyszu widać było. Głos miał głośny a rubaszny, opowieści z najdalszych krain zamorskich snuł. Grosza na napitek nie skąpił, małych posłańców co i rusz do nieobecnego Zorzana na ucztowanie prosząc. – My z Ciebie wszyscy, a gdzieżeś Ty? – stało w pismach. A Zorzan z małym Dziedzicem siedział był i na prawego człeka go chował…
– Gdzie są pulardy?! Gdzie pieczenie i kiełbasy?! Gdzie pasztet z jelenia? Ucztujmy, napełnijmy brzuchy i zapomnijmy o tej niesprawiedliwości – posłyszał krzyki biesiadników Śmok. – Na stół pieczone prosię i pasztet z łabędzia! Po przekąskach oskoma nas wzięła – wołało bractwo.
Gdy hałaśliwa kompanija do wnętrza gospody się przeniosła, Śmoka rozrzewnienie jakoweś wzięło. Począł dawne wyszynki w Dzyńdzyniu wspominać, o szyldach spłowiałych, w których nie takie biesiadowanie bywało.
-Dawniej to były biesiady! Do ognia całe drzewa wrzucano, podłogę i ściany kobierce zdobiły. Co wieczór kuglarze i trubadurzy nas zabawiali – ni to do siebie, ni to do ościennych stolików westchnienie Śmoka dobiegło. Pamiętał, jak kiedyś połykacz ognia welon Flegmundy podpalił. Musieli ją do zamarzniętej fosy wrzucić.
Z wnętrz „Dwóch Wież” dosłyszał śpiewy jakoweś złowieszcze:
Nie pożyje ani chwili,
jak ten sędzia z Awinonu
co go kiedyś powiesili
za śledzionę bez pardonu