wyszedłem na szczyt, który dostrzegłem będąc dzieckiem
przelałem łyżeczką morze, topiąc w nim wszystko co
mam i wszystko czego nie miałem. splewiłem gaj oliwny
– łaknę i pragnę sprawiedliwości. po drogach wygnania
wiedzie sekunda na zegarach wieczności. nie mam głodu
w sercu, ani sytości w pięściach, przetaczam krew na
łożu wyjścia, bo wolę lirykę patosu od epiki luster…
w kurhanie łez świadczę prawdę. święci archaniołowie
ubierają szaty, biel im świadkiem, gdy pustynie zamiatam,
gdy deszcz dzwoni, gdy tajga schnie w ogromie tornad,
biję się ze wschodem i zachodem. o północy milcząc,
w południe wyjąc do księżyca – dywagując – leję wodę, żywioł pychy medytuje
nad geniuszem prostoty poezji – lód łamie przykazania…
masz sto alternatyw, jeden wybór i skazanie na parę,
by dotrzeć do rodzinnego domu!