– Pewnikiem któś urok na Dzyńdzyń rzucił! Dzie tylko wokół spójrzysz – wszyćko jako wiosna kwitnieje i roście w oczach. A u nasz…? – ucichli naraz grodzianie, spode łba na Śmoka łypiąc, któren piąty kufelek w przytulnych „Dwóch Wieżach” osuszał był, więc i tak ich nie bardzo słuchał.

Rębajło, któren to bakałarzom z całego Dzyńdzynia dziatwę zwołać kazał, niepisaną tradycyję łamiąc, za dnia – bez blasku żagwi i okrzyków dziarskich a słusznych bractwa turniejowego –  marsz pamięci rycerzy wniebowziętych powiódł. O zgrozo, widziano go jak gród  z Iwanem Ptasznikiem przemierzał, któremu chorobę czerwonych oczu pamiętano. Toż Józwę Rebajło przed rokiem za to wyzywał był od najgorszych… – O tempora! O mores! O kurwa! – co poniektórzy wzdychali.

Jeden tylko młody Szczepanekh na wieczornej liturgii być był. Później na Krzaczorum Ludzi Swawolnych z wieloma, z łacińska mówiąc, argumentami przez  McElrusa, Józwę czy Skrajnego Prawicę pokazanymi turbować się musiał. Nie mieli oni jednak do niego pretensyj, wiedząc, że biegły w strzelniczych turniejach, dobrym człekiem był i jeno w grodzie komeskim przesiadywanie ciutę mu szkodzić musiało.

Cieszyło się jednak końskoubojne bractwo, że Zbycha Mnicha z podgraniczną chorągwią nielichą gościć mogli, by marca pierwszego, gdy dzień się już nachylił, u Starego, a poćciwego, Obertasa w krześcijańskim duchu wieczerzać. Ten to oprócz sytej kolacyi, na instrumenta minstrelom młodym a zdolnym  grosza nie żałował, a i  o siedzibie dla chleba i igrzysk coraz częściej napomykał. Ubolewano jednak cichaczem, że jak zauważył Jan z Czarnolasu: pełno nas, a jakoby nikogo nie było…

Strach blady na lekkoduchów w Palladium Artis coraz mocniej padał. – Upłynął wiek złoty – mruczeli pod nosem oczajdusze, na Młodego, a okrutnego, Oberka pomstując. Ten to, Szawła Żydowskiego zastępując, moc turniejów a zabaw zrządzał, bez trunków wszelako krzepkich, nad czem ubolewano srogo. Złe języki powiadały, że jego śpiewogry sznurkiem wiązane były, no ale de gustibus Maciej Rybus… Z tęsknotą spozierali na sioła Dzyńdzyń okalające, gdzie konno dojechać mogłeś. Tam też się udawali, z sympatyją tablice z nazwami Kocsko czy Ułan mijając,  i wiele tamój pacierzy bawiąc. 

Jako że Oberek radę komeską opuścił, na jego stolec trzech candidates w szranki stawać miało. Przemko, lecz nie ten z „Dwóch Wież”, bo ten konkurencyi by nie miał, a ten co cztery roki temu w chorągwi Kubka Jakubka stawał. A teraz, paćcie ludziska, teraz w drużynie Rębajły widniał! Kłonicowe na wiernego Jędrzeja stawiali. Zaś końskoubojne bractwo wokół dziarskiego kupczyka, Młodego Rozdziawy, szable zbierało.

Prawdziwy bój jesienią jednak rozgorzeć miał. Plotkowano, że Poksiuta Nijakiego człowiek –  Zawalidroga – ostatecznie Kłonicy ustąpi i ten stanie przeciw Rębajle. Ktoś czasem o białogłowie łysawego Stycznia napomknął, ona jeno talary z Cesarstwa Frankogermańskiego dobywać umiała, a w sztuce tej niewielu pojętnych było. A Zorzan milczał i tylko się chytrze uśmichał…

– Zobaczym, co bedzie – posłyszał przerwaną zrazu przez biesiadników rozmowę Śmok, któren okiennicę karczmy na oścież otworzył, ciepłe wiosenne powietrze z ulgą wdychając.  – A wiosną niech Lechistan, nie wiosnę obaczę – zakołatała mu się fraza ze scholae pamiętana.

Niczym w „Zemście” mularze i trynkarze wielkiej jakiejś budowli z rusztowań zeszli, choć tym razem nie Rębajły i jego świty wina to była.