W obozie szalał pożar. Na środku płonął ogromny stos drewna i szmat. Nad tym wszystkim unosiła się niebieskawa, opalizująca poświata i kłębili się ludzie.

Le Bon podpełzł na brzeg urwiska i spojrzał w dół. To było jak apokalipsa. Bili się wszyscy ze wszystkimi, mordowali i krzyczeli. Nikt nie był bezpieczny, nikt nikogo nie ratował, ale każdy szukał tylko ofiary. Pulsował ten sam rytm, który było słychać we wraku statku.

Pułkownik dostrzegł, jak jeden z żołnierzy wyciągnął z groty kobietę, która z całych sił szarpała się i gryzła. W blasku ognia błysnął nad nią nóż. Ale mężczyzna nie zdążył zadać ciosu, przygnieciony przez rozpędzonego grubasa, który wpadł na niego i zaczął okładać pięściami. Tłuścioch po chwili wierzgał w kałuży krwi, przebity zaostrzonym kołkiem. Zabójca odskoczył, żołnierz wyczołgał się spod martwego cielska i padł, uderzony kamieniem w skroń. Wagner, ich specjalista od uprawy roślin, przywarł plecami do skał i opędzał się gałęzią od kogoś umazanego sadzą i krwią.

Śmierć przyjdzie dziś. Śmierć przyjdzie zawsze. Zniszczymy was, jak wy zniszczyliście Ziemię.

Hughes zamknęła oczy i zaczęła potrząsać głową. Poczuła, jak Le Bon przywiązuje jej ręce i nogi do kija.

– Co robisz?!

– Muszę tam zejść i ich powstrzymać, a ty nie możesz nigdzie odejść.

– Nie idź tam, ten szał dopadnie także ciebie.

– Nie wierzę w to, co widzę, ale muszę coś zrobić – jego głos był znowu rzeczowy i spokojny, jak wtedy, kiedy dowodził. – Ty sobie na mnie poczekasz.

Pocałował ją w czoło i zsunął się po zboczu. Hughes widziała go po raz ostatni.