„Żyje się tak, jak się śni – w pojedynkę.”
Joseph Conrad „Jądro ciemności”

* * *

Myślał czasami o tym, co by było, gdyby na którejś wylotówce, jakieś sto, dwieście metrów przed granicą omdlenia, zablokować kierownicę w samochodzie, pedał gazu przycisnąć cegłą i ruszyć przed siebie na jedynce albo dwójce, tak, żeby tę niewidzialną linię przekroczyć choćby o kilkaset metrów…

Scenariuszy snuł kilka. Po pierwsze: umrze w akcji. I koniec. Po drugie: po jakimś czasie ocknie się z rozbitym czołem w przydrożnym rowie i będzie miał caluteńki, puściutki i ładniutki świat do dyspozycji – najpierw pojedzie skuterkiem do Toskanii (bo wszyscy zawsze mówili, że do Toskanii to obowiązkowo, gdyż ona jest piękna). Po trzecie: obudzi się na szpitalnym łóżku w psychiatryku. Po czwarte: – i to było najgorsze – zaraz będzie chciał wrócić, żeby dopełnić tę swoją karę-niekarę, doprowadzić ją do nieznanego, choć pewnie banalnie prostego i oczywistego końca, na który on sam nie będzie miał żadnego wpływu…

Ale wrócić już nie będzie mógł. Miasto się obrazi i zamknie się od środka.

Dlatego nie próbował.

* * *

Zresztą kiedyś jego koleżka, w dość dziwaczny sposób poznany Uzbek, z którym rozmawiał przy pomocy swojej drewnianej ruszczyzny – spoko koleś, bezpretensjonalny obieżyświat, potomek nomadów z turko-mongolskiej Białej Ordy (i na dodatek Apaczów, tak tak!), koczownik, który pędził owce i krowy swojego życia przez bezkresny step i przejmował języki mijanych krain – uświadomił mu, że on, jako potomny przypisanych do ziemi bidnych pańszczyźnianych chłopów ze wschodu Polski, zawsze będzie wolał siedzieć na dupie w jednym miejscu. Nie tyle wolał, co uważał to za naturalny porządek rzeczy. Ze strachu, z przyzwyczajenia, z lenistwa?

Gówno prawda!!! Dlatego, że po prostu taki jest. Ani lepszy, ani gorszy od nomadów.

Siedzenie na dupie jako atawizm…? I co, miał się tego wstydzić?

A tu jeszcze jakieś nadprzyrodzone siły utwierdzają go w tym, że tak trzeba!

I jak tu uciekać…?

* * *

Ostatnia „kuczka” w mieście przy Warszawskiej 18. Nędzne resztki chasydzkiej tradycji. Rozpadała się już dawno. Ledwo, ledwo wisi… Nikt się nad nią nie ulitował. Nikt się nią nie zajął.

Tak samo jak pięknymi, brukowanymi „kocimi łbami” podjazdami od ulicy do domu. Kiedyś było tego dużo, ale wstydzili się ich i zalewali asfaltem, betonem.

Tak samo wstydzili się nazwy dzielnicy a potem ulicy Kozirynek – że niby handlowanie kozami to wstyd jakiś – i przechrzcili ją na bezpłciową Podlaską.

* * *

„Nie wychodź nigdy za Koziryńca…”.

CDN…

 

 

 

 

zdj.: Jarosław Matuszewski