Z wnętrza statku, wyglądającego jak cielsko olbrzymiego wieloryba buchnęły znów kłęby dymu. Porozrzucane szczątki płonęły.

Kilku ludzi próbowało podbiec do rozbitego kolosa, ale żar zdawał się być nie do wytrzymania. Le Bon siedział pod liśćmi ogromnego krzewu, oddychał ciężko. Obok niego leżały szczątki ludzkie, rozerwane na strzępy. Gdzieś w oddali słychać było jęki rannych, którymi zajmował się ocalały z katastrofy lekarz.

Trawa wokół się tliła. Na szczęście tutaj ogień już przygasł. Le Bon patrzył na palący się, pogruchotany, zaryty w ziemię kadłub. Jeśli ktoś tam jeszcze jest, to już nie ma żadnych szans. Trzeba odejść stąd jak najszybciej i próbować jakoś zorganizować życie. Co oni tak naprawdę mają? Zostało trochę lekarstw i bandaży, jakieś noże, latarki. Nie ma żadnej broni. Tych kilkunastu żołnierzy, którzy mu zostali, może polegać jedynie na gołych pięściach. Spojrzał w lewo i mimo wszystko się uśmiechnął. Kontenery, w których były dzieci, wydawały się nienaruszone.

Na prawo od niego zrobiło się zamieszanie. Ktoś, coś krzyczał, inny głos mu odpowiadał. Usłyszał jedynie „merde!” i coś na temat obrazu. Spojrzał w tamtą stronę. Mały człowieczek, którego widział w gabinecie Profesora szarpał się, trzymany przez dwóch ludzi. Krzyczał ciągle i wyciągał szyję w stronę statku.

Le Bon podążył wzrokiem w miejsce, w które wpatrywał się chudzielec. Wśród kupy złomu stała gablota z obrazem przedstawiającym Mona Lisę. Wokół tańczyły płomienie, fruwały odłamki rozbitego statku. Nie dało się tam podejść. Krzyki po chwili ucichły, a człowieczek zwiesił głowę i oklapł. Wydawał się jeszcze mniejszy i słabszy niż zazwyczaj. Trzymający go ludzie poluzowali uścisk, jeden poklepał go po ramieniu, coś powiedział. W pobliżu statku wystrzeliły snopy iskier, wszyscy spojrzeli w tamtą stronę, a wtedy staruszek zerwał się na nogi, wyrwał i pognał w stronę gabloty, lizanej przez płomienie. Ktoś chciał za nim ruszyć, ale potknął się o wystające kamienie, ktoś inny krzyknął. Kilka chwil później staruszek był już daleko i zbliżał się do pożaru w tempie, o które nikt by go nie podejrzewał.

Dopadł do gabloty, w której tkwił obraz i chyba ją ucałował. Ukląkł na rozpalonej ziemi i próbował ją chwycić w wątłe ręce. Początkowo nie chciała się ruszyć, ale w końcu drgnęła. Wydawało się, że w tego człowieka wstąpiły nadludzkie siły i wyszarpnie ważący kilkadziesiąt kilogramów przedmiot. Le Bon wstał, żeby lepiej widzieć, a za chwilę leżał z powrotem, zdmuchnięty potężnym wybuchem. Kiedy otworzył oczy gabloty i staruszka już nie było widać.

– Mój Boże, przecież to był falsyfikat… – usłyszał za plecami szept. – Sam go pakowałem do tej cholernej gabloty.