„Żyje się tak, jak się śni – w pojedynkę.”
Joseph Conrad „Jądro ciemności”

* * *

Osiedlowa świetlica w bloku nr 10 to było miejsce! Ogólnie rzecz biorąc, było to tylko PRL-owskie dziadostwo, ze zziębniętą kierowniczką, która bez względu na porę roku funkcjonowała tam w rudej jesionce, ale kochaliśmy tę dziurę. Był telewizor, jednak nie zwracaliśmy na niego baczniejszej uwagi i – uwaga! – stół do ping-ponga. A czasy były Grubby i Kucharskiego! (za Jaruzela, w ruskim stylu, pompowano KAŻDY sportowy sukcesik do niebotycznych rozmiarów – kazali nam wierzyć, że np. wicemistrzostwo Europy w tenisie stołowym to jest coś super-extra, ba!, że zdobywane hurtem mistrzostwa świata w motorowodniactwie w wykonaniu Waldemara Marszałka wszyscy – od Nowego Jorku po Pekin – przyjmują z zazdrością i podziwem; były lata, że na czołowych miejscach w plebiscycie „Przeglądu Sportowego” na najpopularniejszych sportowców Polski w ścisłej czołówce lądowali baloniarze, bojerowcy i brydżyści, o zawodnikach lotnictwa precyzyjnego nie wspominając…).

Ale pingla lubiliśmy! Miałem tylko tzw. „dechę”, rakietkę bez gąbki, która jednak, dzięki swojej prostackiej konstrukcji, tak myliła przeciwników, że udawało mi się czasami wygrywać mecze z lepszymi od siebie. A takich było gdzieś 75 procent…

Kiedy w świetlicy było nas niewielu, graliśmy, normalnie, jednego seta do dwudziestu jeden. W godzinach szczytu – do sześciu. Dlaczego do sześciu, nie wiem… Wygrywający zostawał przy stole, przegrany przesiadał się na ostatnie, obite brudnym skajem, świetlicowe krzesełko i czekał prawie godzinę, aż go znowu ktoś opyli do zera w niecałe półtorej minuty. Życie… No właśnie! To chyba bardziej uczyło mnie życia niż cokolwiek innego…

Ale tam przede wszystkim gadaliśmy. Z Perezem. A to chyba bardziej uczyło mnie życia niż cokolwiek innego… O czym gadaliśmy? O wszystkim. O śmierci na przykład, kiedy eksplodował na oczach całego świata amerykański wahadłowiec kosmiczny Challenger. To było zimowe wtorkowe popołudnie, jakoś tak przed 18.00. Graliśmy wtedy chyba do sześciu…

* * *

Któregoś dnia zobaczył w okolicach Leśnej, nad rzeką, samotnego wilka. Nie, to nie był pies. Wilk to wilk. Widać od razu.

Kręcił się, węszył. Prawdopodobnie szukał łatwego łupu: powolnego, tłustego bobra. Wilki je uwielbiają.

* * *

Trzeba bardziej uważać.

* * *

Są depresyjne miejsca. Całe miasta na przykład. Znał takie. Kiedyś tam za późno wyczuł, że trzeba stamtąd spieprzać od razu, kiedy to coś poczujesz.

To miasto pewnie też było cholernie depresyjne dla wielu ludzi – nie miał co do tego złudzeń. Dlatego uciekali.

Da niego na szczęście nie było … Na szczęście. I tak nie miał dokąd uciec.

 

CDN…

 

zdj.: Jarosław Matuszewski