Pułkownik wstał i otrzepał mundur. Nie było czasu na dłuższe rozważania. Ruszył w stronę najbliższego posterunku, gdzie między skałami siedział młody chłopak. Na Nowym Edenie miał mieć inne zadania, nie nadawał się do bycia żołnierzem, najchętniej unikałby do walki, ale teraz nie było wyboru. Każdy musiał wziąć to gówno na siebie.


Na co dzień był tutaj sanitariuszem i opiekował się matkami, ale musiał dostać nowe obowiązki. Jeśli nic innego nie umie robić, to niech chociaż siedzi i wypatruje bestii wychodzących z mroku. Tylko, że nawet to mu nie szło. Pułkownik widział, jak chłopak coś notował, pogrążony w myślach. Od czasu do czasu, zerkał wokół siebie. Można go było zaskoczyć bez trudu. Le Bon czytał mu przez ramię:

„Tu już nie chodzi o podbijanie planety, o budowanie nowego, lepszego świata, o uciekanie przed zagładą klimatyczną. Teraz chodzi już tylko o to, żeby przeżyć. Kolejny dzień, kolejną noc, kolejną godzinę. Nie wiem, jak tam na Ziemi, ale dla nas, którzy wylądowaliśmy na Planecie, liczy się tylko przetrwanie. Zniknęła technologia, a został nam zwierzęcy instynkt.

Zadziwiające, jak łatwo rozpadła się nasza cywilizacja i wróciliśmy do początków, do jaskini. W starciu z nieznanym przeciwnikiem okazaliśmy się bezradni, jak dzieci. Wreszcie znaleźliśmy planetę niemal identyczną, jak Ziemia, planetę, na której mogło rozwinąć się życie. Przylecieliśmy tutaj, przekonani, że ten ląd czeka na nas, trzeba tylko dostać się do niego. W swojej pysze nawet nie wzięliśmy pod uwagę, że skoro tutaj jest życie, to ono może mieć swoje plany i zwyczajnie nas tutaj nie chcieć. To coś nas zabija, a my nawet nie wiemy, czym to jest i jak się przed tym bronić.”

– Znów piszesz pamiętnik dla potomnych, którzy nie będą mieli szansy tego przeczytać?

– Proszę tak nie żartować, pułkowniku.

Wysoka, zwalista postać wynurzyła się spomiędzy skał.

– Rodion, trochę więcej uśmiechu – Augustine Le Bon poklepał go po ramieniu. – Statek z zaopatrzeniem i bronią niedługo przyleci. Wtedy staniemy się silniejsi i bezpieczniejsi, i będziemy mogli zacząć normalne życie.

Chłopak, skulony za wielkim głazem, pokręcił głową.

– Przecież może się rozbić, tak jak nasz. I co wtedy?

– Wtedy… dobrze ukryj swoje karteczki.

Le Bon podniósł do oczu lornetkę. Zerknął na skraj lasu.

– Coś zauważyłeś?

– Było cicho.

– Za godzinę przyjdzie zmiana. Kiedy zacznie się ściemniać, musimy wszyscy być przy jaskiniach. Trzeba wytrzymać tę kolejną noc. –

Popatrzył w stronę horyzontu. – A właśnie, widziałem twoje obrazki na ścianach. Nie rozumiem sztuki nowoczesnej. Czym to malowałeś?

– To trochę pokruszonych skał, zmieszanych z wodą i sokiem z tych dziwnych owoców.

Oficer zbierał się już do odejścia.

– Pułkowniku… – Le Bon obrócił się – może chociaż te obrazki po nas zostaną? Tylko kto je będzie oglądał?

Ruszył wąwozem w stronę obozowiska, który stał się ich domem, kolonią i schronieniem od momentu katastrofy. Słowa chłopaka przypomniały mu jeszcze jedno zdarzenie.