Pustą klatką schodową, cichym chodnikiem, wyludnionymi ulicami odświętnie oświetlonego osiedla, wreszcie miasta, czmychali czym prędzej, pozbywszy się po drodze próbującego poniewczasie oponować, zakalcowatego Ciasta Cynamonowego.

Za Śledziem prowodyrem, dumny Łosoś Bałtycki, dwa bliźniaki szczupłe Węgorze, cztery marynowane Filety Z Dorsza, Makaron Domowej Roboty kruszony Bakaliami Z Makiem, Serniczek, złociste Pierogi, Skromne Uszka, wreszcie pryskająca Sokiem Kapusta Z Grzybami, która od innych nie chciała być gorsza. Kołysząc biodrami żwawo maszerował klarowny Barszczyk, Kompot Z Suszu oraz Pstrąg Smażony. Tuż za nimi Makowiec W Rodzynkach, a także nieco przypalony, ościsty Leszcz Duszony W Marchewce. Na końcu w aureoli Cukru Pudru szorowały Racuchy.

W rozległej przestrzeni obrusa pozostały samotne noże, łyżki i widelce, jak również kilka łkających okruchów po Panierce w Ziołach.

I nie jadłbym kolacji wigilijnej już chyba wcale, gdybym przypadkiem nie dosłyszał gorzkich żali osamotnionych sztućców. Ujrzawszy zatem co się święci, przezornie nie powiadamiając nikogo z domowników, w te pędy wypadłem na ulicę uzbrojony w przepastną torbę. Stanąłem pod blokiem. Ani słychu, ani widu uciekinierów. W którą skierować stronę? W jakim kierunku mogły udać się zbuntowane potrawy? Przebiegłszy na oślep parę przecznic, na którymś z zakrętów stanąłem całkowicie zbity z pantałyku. Co robić? Gdzie są wigilijne dania? Pytania z szybkością ścinanego na gorącej patelni jajka przebiegały przez moją głowę. Zaraz… zaraz… dokąd mogą kierować się zbuntowane potrawy wigilijne, jeśli prowadzi je Śledź, co prawda W Śmietanie, lecz jednak to zawsze Ryba. Śledź, Dorsz, Węgorz, Łosoś, Tołpyga. Mózg pracował intensywnie niczym Drożdże w piekarni. Aaa… jasne, a co lubi Ryba? Ryba lubi pływać!

Aż podskoczyłem z radości. Niezwłocznie skierowałem się w stronę niedalekiej rzeki. Po kilkunastu metrach okazało się, iż nie zawiodła mnie dedukcja. Niedaleko bowiem nieczynnego już o tej porze kiosku z gazetami, natknąłem się na niefortunną ofiarę szaleńczej eskapady buntowników. Odsłaniając zawstydzające pręgi zakalca, leżało tam opuszczone przez towarzyszy, ściągnięte mrozem Ciasto Cynamonowe.

Porzucając rychle smutny widok, natychmiast ruszyłem dalej. Pościg ułatwiały pozostawione w popłochu przez rokoszan liczne ślady w postaci plam zwarzonej Śmietany, Tartej Marchewki W Pomidorach, rozlanego Barszczu bądź osadów Cukru Pudru zdmuchniętych z Drożdżowych Racuchów.

Bajkowo wyludnione ulice sprawiały, że dało się słyszeć każdy, nawet najdrobniejszy, w normalnych warunkach w zasadzie niedosłyszalny odgłos. Moje kroki tłukły się echem w ulicznym kanionie niczym letnie pohukiwania kukułki.

‒ Brzdęk!!! – w pewnym momencie doleciał mnie hałas rozbijanej salaterki. Dochodził ni mniej, ni więcej tylko z kierunku, gdzie mieścił się przystanek autobusowy.

Nie namyślając wiele, odruchowo, rzuciłem się w tamtą stronę. Hurra! Stłoczone pod ławką, drżały z zimna ścigane specjały. Nie napotykając żadnego oporu, porwałem do torby zbuntowanych wigilijnych uciekinierów, dokładając oczywiście wszelakich starań, aby nie uległy wymieszaniu. Nikt nie protestował, nie wyłączając Śledzia-prowodyra. Żal było mi jedynie Karpia W Galarecie, który poświęcił się, rozbijając salaterkę. Cóż, wielkie czyny wymagają poświęceń…

Zadowolony niczym małolat z darmowego doładowania, zarzuciłem ciężkawą torbę na ramię, skierowując w stronę domu. Jednak po kilku zaledwie krokach zatrzymały mnie wyrzuty. Zawróciłem więc i podniosłem z ziemi zziębniętego Karpia.

‒ Chodź mój bohaterze – rzuciłem w wyciszoną przestrzeń chodnika – wymyjemy cię i ponownie zalejemy w Galarecie. Należy ci się, uświetnisz pierwszy dzień świąt jak przystało na herosa.

Czym prędzej udałem się w drogę powrotną. Do mieszkania wślizgnąłem niepostrzeżenie i szybko rozłożyłem potrawy na stole. Ufff! Zdążyłem w samą porę, albowiem w chwilę po zastawieniu całego obrusa, uszczęśliwione dzieciaki wyskoczyły zza zasłonki, obwieszczając wszem i wobec pojawienie pierwszej gwiazdki.

Pomimo uzasadnionego braku Karpia W Galarecie, nikt jakoś nie zauważył Niedoboru. Kolacja udała się znakomicie. Wszyscy byli rozanieleni. Prezenty promieniały, a po Serniku dzieci zanuciły kolędę.

Bajeczna atmosfera zainspirowała mnie wówczas do ułożenia triumfalnej, jakże wiele mówiącej, nie pozbawionej zarazem ukrytego znaczenia rymowanki:

Tak się szczęśliwie zakończyła moja wigilijna przygoda
A pamięć o niej będzie mi zawsze droga!

PS.
Jak myślicie kogo zostawiłem sobie na deser? Wesołych Świąt!