W tę samą drogę, na najlepszym rumaku ze swojej stajni, ruszył też młody król. Jemu ta podróż upływała znacznie szybciej i przyjemniej niż Wojtkowi. Miał ze sobą drugiego konia, który był objuczony jadłem i napitkami do granic możliwości.
I on również spotkał w lesie płaczącą, zaplątaną w sidła sarenkę. Spojrzał na jej nogę mówiąc:
– Ale myśliwy będzie miał uciechę. Gdyby nie to, że mam wystarczające ilości jadła, to sam bym cię zabrał. W końcu wszystko w tym królestwie należy do mnie.
– Uwolnij mnie, panie – poprosiła sarenka.
Roześmiał się na te słowa król.
– Jak śmiesz mnie o cokolwiek prosić? Ciesz się, że nie jestem w nastroju, bo bym w twoim kierunku posłał śmiercionośną strzałę. Daruję ci życie, choć jesteś bardzo zuchwała.
Pojechał dalej. Był przy pustej studni i postanowił w cieniu drzew zrobić sobie postój. Wyjął kołacze z torby i jadł, aż mu się uszy trzęsły. Sięgnął po wodę i pił, aż ciekło mu po brodzie. Drzewa ze zwisłymi smętnie gałązkami poprosiły:
– Daj nam pić. Deszcz już dawno nie padał.
– Widzę przecież, wszak studnia sucha. Niby czemu mam was poić?
– Schroniłeś się w naszym cieniu – zaszumiały drzewa.
– Jestem królem i mam takie prawo. I nie jestem wam nic winien. Jak będziecie złorzeczyć, to każę was ściąć. Dobre sobie. Napoić, ha ha. – Pokręcił głową, spakował swoje rzeczy i odjechał.
Wtem patrzy, dziura na środku drogi. Ominął ją nie zaglądając do środka. Zdawało mu się, że coś albo ktoś piszczy cichutko, lecz nie zatrzymał się wcale, tylko pojechał dalej, mówiąc:
– Jestem zmęczony. Mam jakieś przywidzenia. Nikogo nie widać, a pisk słychać. Czas szukać miejsca na nocleg.
Jechał tak kolejne kilka dni. Patrzy przed siebie, widzi jakiegoś chłopaka, który idąc gra na fujarce. Ściągnął lejce, przyspieszył i minął go. Za niedługo chłopak dogonił go. Stanęli obaj przed bramą z kutego żelaza. Jeden na koniu, drugi pieszo. Jeden najedzony, dobrze ubrany, drugi odwrotnie. Jeden zgorzkniały, drugi, mimo biedy, uśmiechnięty.