Karta Polaka
Karta Polaka to dokument, który (w dużym skrócie) na mocy ustawy z 2007 roku jest przyznawany osobom z obszarów byłego ZSRR, którzy wykażą, że ich przodkowie byli Polakami lub mieli polskie obywatelstwo (choćby byli Żydami, Niemcami, Białorusinami, Ukraińcami czy też przedstawicielami innych narodów, zamieszkujących przedwojenną, wieloetniczną Polskę) i udowodnią, że „czują się Polakami”. Dokument taki poza znaczeniem symbolicznym ułatwia kilka spraw – łatwiej z nim uzyskać wizę, pozwolenie na pracę, czy studiować w Polsce. Teraz (w 2021) te udogodnienia poszły zapewne jeszcze dalej, lecz z racji tego, że nie zajmuję się już tą tematyką, i niewiele mnie ona interesuje, nie wiem, jak sytuacja wygląda.
Udowadnianie polskości polegało m.in. na rozmowie z konsulem, gdzie konsul ocenia znajomość języka polskiego, polskich zwyczajów itd. Do tej pory polskie urzędy konsularne na Ukrainie wydały kilkaset tysięcy Kart Polaka, najwięcej, rzecz jasna w konsulatach na zagrabionych nam ziemiach we Lwowie i Łucku, gdzie potomków Polaków rzeczywiście jest sporo.
W Kijowie też zainteresowanie otrzymaniem takiego dokumentu było spore. Dość powiedzieć, że w samym tylko kijowskim okręgu konsularnym działa 36 organizacji polonijnych zrzeszonych w kilku federacjach, jak to wśród Polaków bywa, pokłóconych ze sobą na amen. Znane powiedzenie głosi, że w krajach poradzieckich istnieje zawód, niesklasyfikowany nigdzie, ani nigdzie indziej nie występujący – zawodem tym jest „Polak”. Rzecz jasna największym wrogiem dla zawodowego „Polaka” jest „Polak” z innej organizacji. Dość powiedzieć, że gdy wcześniej pracowałem w Uzbekistanie, to w samej tylko stolicy były cztery organizacje polonijne zwalczające się do tego stopnia, że w dzień Wszystkich Świętych nie byli w stanie wsiąść do jednego autokaru i pojechać na polskie groby, tylko dla każdej z tych organizacji należało podstawić osobny autokar. Najbardziej dostało się jednak nie mnie – bo ja ten wyjazd organizowałem i próbowałem ograniczać koszty (z zapowiedzianych stu kilkudziesięciu osób przyszło może ze dwadzieścia), lecz księdzu, który apelował do „polskich” sumień, by chociaż w taki dzień zakopali wojenne topory. Na próżno. Gdy próbowaliśmy organizować Polonię w Tadżykistanie, zgłosiło się osób dziesięć, z których jedna rozumiała po polsku (ale z uwagi na wiek już nie mówiła). Zanim się na dobre ukonstytuowali, zdążyli się podzielić na dwie frakcje.
I tak jest wszędzie. Odzwierciedlenie tego mamy zresztą również w kraju…
Jeżeli ktoś nie potrafił udowodnić, że jego przodkowie byli Polakami lub polskimi obywatelami, pozostawała jeszcze jedna luka w ustawie (przecież w Polsce nie po to tworzy się prawo, by nie miało ono luk), z których chętnie korzystali obywatele Ukrainy (innych państw też), by Kartę Polaka otrzymać. Otóż należało mieć zaświadczenie z jednej z kilku określonych w przepisach organizacji, że dana osoba przynajmniej od trzech lat działa w tejże organizacji, stawia zręby i kładzie podwaliny pod polskość etc. Masowo z tego korzystano. Do tego stopnia, że w Kijowie głośno mówiło się o tym, ile w której organizacji takie zaświadczenie kosztuje, a dyrektor jednej z nich przed wejściem w życie Ustawy o Karcie Polaka przyjeżdżał do pracy rowerem, a rok po jej wejściu w życie już Range Roverem.
Wiele razy na przyjęciach, na których był poczęstunek, czułem się zażenowany. O ile w Uzbekistanie i Tadżykistanie zachowania takie wynikać mogły z autentycznej biedy (w tych krajach naprawdę się wówczas nie przelewało), to na Ukrainie, w drugiej dekadzie XXI wieku, na pewno zachowania takie nie wynikały z głodu – o czym świadczyć mogły choćby sylwetki „polonusów”. Otóż wielu z nich – celowali w tym zwłaszcza mężczyźni, miało kieszenie marynarek (wewnętrzne i zewnętrzne) wyłożone… folią. Miało to na celu ładowanie do kieszeni co lepszych kąsków z poczęstunku – głównie mięs i ryb, lecz również tortów i innych słodyczy.
Wracając jednak do Ukrainy, to ja się akurat zasadniczo rozpatrywaniem wniosków o Kartę Polaka nie zajmowałem, ale było kilka sytuacji, że musiałem kogoś zastąpić. Odbyłem może w sumie kilkadziesiąt rozmów z petentami, którzy przygotowani byli w różnym stopniu. Zasadniczo często dyskwalifikowała nieznajomość języka polskiego. Nikt nie wymagał od razu biegłości, ale jeżeli „kandydat na Polaka” nie umie odpowiedzieć na pytanie „jak pan się nazywa” to takiego odrzucałem od razu. Rzecz jasna przemyślny lud ukraiński nawet tu znalazł niszę na rynku i w internecie można było znaleźć kursy przygotowawcze „do rozmowy z konsulem na Kartę Polaka” i dobre rady, o co który konsul pyta. Ja zazwyczaj improwizowałem, ale czasami odpowiedzi doprowadzały mnie jednocześnie do śmiechu i szału. Na przykład młody człowiek, który jakoby studiował już od dwóch lat w Warszawie nie wiedział, jak nazywa się rzeka płynąca przez stolicę Polski, ani jak się nazywa polska waluta. Według niego była to korona. Inny student twierdził, że godłem Polski jest lew. Bywały też momenty na tyle komiczne, że musiałem wychodzić „w celach konsultacyjnych” bo jak się zachować w sytuacji, gdy prowadzę rozmowę z kandydatką do otrzymania Karty Polaka i rozmowa przebiega tak:
– Jakie zna pani polskie zwyczaje?
– Znam.
– Ale jakie?
– Ale co jakie?
– Zwyczaje. Może niech mi Pani opowie o najważniejszych polskich świętach.
– Widżilia (tak właśnie powiedziała!!!)
– Hm, widżilia, mówi pani?
– Tak, widżilia.
– A kiedy to święto wypada?
– 31 bereznia. To znaczy marzeca.
– Marca.
– Marca.
– Aha. A czym się charakteryzuje? Co się wtedy robi w polskich domach?
– Na stole stawia się dwanaście potworów.
Wtedy musiałem wyjść „na konsultacje”.
Inny fragment rozmowy:
– Dzień dobry panu, jak się pan nazywa?
– Dzień dobry pan. Pan się nazywa Wiaczesław Kowalenko (personalia zmyślone).
– Nie, ja się nazywam Dominik Kurek. A jak pan się nazywa?
– Pan się nazywa Wiaczesław Kowalenko.
– Nie, ustaliliśmy już przecież, że ja się nazywam Dominik Kurek. A pan jak się nazywa?
– Pan się nazywa Wiaczesław Kowalenko.
Taka słowna zabawa trwała kilka minut. W końcu wyjaśniłem panu w języku bardziej dla niego zrozumiałym, o co mi chodzi. Następnie zapytałem:
– A ile ma pan lat?
– Pan ma trzydzieści osiem lat.
– Nie, ja mam trzydzieści trzy, ale pytam ile pan ma.
– Pan ma trzydzieści osiem lat.
No i tak sobie kilkanaście minut porozmawialiśmy. Rzecz jasna napisałem z tej rozmowy notatkę negatywną, stwierdzającą, że pan się nie nadaje „na Polaka” z uwagi na słabą znajomość języka. Pan się rzecz jasna odwołał, Kartę Polaka dostał, a ja znów dostałem opiernicz, że rzucam kłody pod nogi, sabotuję, utrudniam i jątrzę.
Podsumowanie
Spędziłem na Ukrainie kilka lat. Mam z niej dużo przyjemnych wspomnień, choćby takie, że tam urodziły się i stawiały pierwsze kroki moje dzieci. Kraj jest niewątpliwie piękny turystycznie, krajobrazowo, zamieszkują go przepiękne kobiety. Niestety, opisywane powyżej przypadki, jak i codzienna lektura doniesień medialnych stamtąd nie napawają optymizmem. Jednak mimo wszystko chciałbym, żeby kraj ten wyszedł na prostą. Niestety, nie zanosi się na to w dającej się przewidzieć przyszłości… Nie dopóty, dopóki więcej osób, którzy chcieliby tego jest w Polsce (i nie są to Ukraińcy, lecz Polacy), niż na Ukrainie… Od czasu, gdy wróciłem do Polski, znów zmieniła się władza, znów nadzieje były wielkie, a wyszło jak zwykle.
Instytut Bronisława Szlubowskiego planuje wydać „O Ukrainie bez lukru” drukiem