Poranek cały w samotności,
odpływy w środku, atrapy miłości.
Spacer do sklepu na rogu ulicy,
wewnątrz wszystko oprócz metafizyki.
Więc wychodzę, zmieniam przestrzeń,
czuję jak pod stopami układa się powietrze.
Niosę zakupy, mam pełny kosz,
w nim oprócz Boga wszystko.
Mijam jakieś dzieci,
nieskończoność przegląda się w ich twarzach.
Zawraca i jaśnieje obok ołtarza.
W domu potrącam lekko tajemnicę,
z ikony spogląda na mnie Oblicze.
Mógłbym tak patrzeć na nie długo,
ale wychodzę na dwór za jasną smugą.
Może On tak zaprasza do opowieści,
błyskiem, szumem, powiewem twarz pieści.
Mijam chodniki, przebiegam ulice,
odwiedzam strychy, przetrząsam piwnice.
Tak co dzień szukam Go po mieście,
pusty, zmęczony a cały w świetle.