Rano ułożyłem się na ganku i ponownie przysnąłem. Furtka otworzyła się i wszedł dziadek. Drzwi do domu nie były zamknięte. Usłyszałem jego nawoływanie: – Córciu! Maju! Marysiu! Spóźnicie się do szkoły! Czas wstawać!


Potem nastąpiło kilka sekund ciszy i jego krzyk:

– O Matko Boska! To nie może być prawda! – Po tych słowach, wyszedł z mieszkania przyspieszonym krokiem. Co chwilę oglądał się za siebie, jakby bojąc się, że coś wybiegnie za nim i go schwyta w swoje szpony. Potykał się niemalże co krok, jakby niewidzialne licho miało go dorwać. Wyczuwałem jego zdenerwowanie. Postanowiłem sprawdzić co się stało. Wbiegłem do domu. Dawno minął czas mojego śniadania, a miska wciąż była pusta. Wodę też wypiłem całą.

Już z korytarza poczułem mdły zapach. Mdły i słodki zarazem. Zakręciło mi się w głowie i sierść zjeżyła się na grzbiecie. Wbiegłem do sypialni. Pani i Marysia leżały w jednym łóżku, Maja w drugim. Zaszczekałem, by je obudzić. Moje łapy poślizgnęły się na czymś, co było rozlane po całej podłodze, po meblach i po pidżamach moich opiekunek. Wdrapałem się na łóżko i polizałem panią po ręce. Była dziwnie zimna, jakby przez całą noc leżała w lodzie. Wdrapałem się na drugie łóżko i zacząłem szczekać. Hałas nie zrobił na nikim wrażenia. Nie wiedziałem co się dzieje. I wtedy spojrzałem w górę. Pod sufitem na żyrandolu wisiał mój pan. Jego bezwładne ciało nie dawało żadnych oznak życia. Na podłodze leżało przewrócone krzesło. Spróbowałem jeszcze raz zaszczekać. Gdy nie pomogło – zacząłem przeciągle wyć, bo przecież byłem głodny, a w tym pokoju nikt się mną nie interesował. Nie byłem do tego przyzwyczajony. Co tu zrobić? Przecież to moja rodzina.

Złapałem panią lekko moimi kłami za palec. To powinno pomóc. Nie było żadnej reakcji. Tylko ten obrzydliwy zapach. Gorszy niż zdechłej myszy czy kreta. Nad ludźmi zaczęły latać pojedyncze muchy. Próbowałem je łapać, lecz moje łapy rozjeżdżały się na lepkiej mazi, która pokrywała większość pokoju.

I wtedy do mnie dotarło. To odór śmierci. Ziściły się demony pana. W desperacji uwolnił się od nich i postanowił, że zabierze ze sobą swoją rodzinę. Zawyłem rozpaczliwie. Czułem niewypowiedziany ból. Dołączyły do mnie okoliczne psy. Musiałem znaleźć dziadka, chciałem go obronić, uczynić bezpiecznym. Wybiegłem przed dom. Siedział zgarbiony na ławce i płakał. Słone łzy padały na moją sierść. Próbowałem go pocieszyć. Usiadłem obok i polizałem po ręce. Zauważył mnie dopiero po dłuższej chwili i z całej siły przytulił. Czułem jego ciepło, jego przyspieszone bicie serca, jego rozpacz. Żył, a ja razem z nim.

To tego mi brakowało, gdy parę chwil wcześniej wbiegałem do domu. Chłód wyzierał ze wszystkich jego kątów, panoszył się niczym król na włościach, rozprzestrzeniał na cały ten pokój, w którym byli moi opiekunowie. Brak tętna w tym miejscu przerażał nawet mnie, choć szczególnie wrażliwy nie jestem.