Przypadki cwaniactwa oraz ignorancji
Cwaniacy i oszuści zdarzają się oczywiście pod każdą szerokością geograficzną. Nie spotkałem się jednak z taką bezczelnością i powszechnością oszukiwania ludzi i cwaniactwa, jak na Ukrainie. No, może w Albanii, ale tam spędziłem mało czasu i nie wiem, czy moje porównanie może tu być miarodajne. Pominę tu rzecz jasna oszustwa urzędników na skalę niewyobrażalną, bo tu morze atramentu już wylano i sprawy są znane, a skupię się na codziennych, drobnych oszustwach i cwaniactwach, a którymi miałem do czynienia osobiście.
Choć nie, jednak o jednym wielkim oszustwie muszę jednak wspomnieć, bo dotknęło mnie osobiście. W naszym MSZ jest lista krajów o „klimacie szczególnie uciążliwym”. Osoby zatrudnione na placówkach w tych krajach mają z tego tytułu dodatkowe 5 dni urlopu w roku. Oczywiście polski absurd polega na tym, że nie wszyscy, bo tylko tzw. „kierowani”. W moim przypadku wyglądało to tak, że ja jako wicekonsul skierowany do pracy z centrali miałem prawo do dodatkowego urlopu, ale moja małżonka zatrudniona już tam, jako księgowa w ambasadzie, jako tzw. pracownik „ryczałtowy” już tego prawa nie miała… Bo ona przecież mieszka gdzie indziej, oddycha innym powietrzem… Takich głupot jest więcej – gdy umrze ktoś bliski pracownikowi „kierowanemu”, dostaje on zwrot za bilet na pogrzeb. Gdy „ryczałtowemu” – jedzie na pogrzeb na koszt własny. Nieważne, czy jest na placówce we Lwowie, czy w Kuala Lumpur. Jedyną przewagę „ryczałtowy” nad „kierowanym” ma taką, że może wykonywać dodatkowe prace bez zgody Dyrektora Generalnego Służby Zagranicznej. Czyli jak np. jesteś pracownikiem kierowanym, a zdarza ci się fucha napisania lub przetłumaczenia jednostronicowego tekstu do czasopisma, na czym masz zarobić 100 zł, to musisz pisać podanie o zgodę, musi to zaakceptować twój przełożony, potem ambasador, potem to idzie do MSZ odpowiedź dostaje się z reguły po miesiącu-dwóch, kiedy potencjalne zlecenie dawno przepadło. Ale to wszystko na marginesie.
Placówka w Kijowie była na liście „o klimacie szczególnie uciążliwym” ze względu na bliskość tego, co pozostało z elektrowni w Czarnobylu. Aż tu w 2009 roku zwołano jakiś szczyt, UE (wówczas jeszcze nie w stanie upadku) sypnęła hojnym groszem (rzędu 1 mld euro) na remont i załatanie sarkofagu reaktora. Nie minęły trzy dni, jak z Warszawy przyszła wiadomość, że w związku z naprawą (!!!) reaktora w Czarnobylu placówka w Kijowie traci status „szczególnie uciążliwego klimatu” i 5 dni urlopu dodatkowego przepada. Minął rok. Decydenci z UE postanowili powiedzieć „sprawdzam” i zażądali raportu ze stanu prac w Czarnobylu i sprawozdania z postępu prac i z wydatków. Rzecz jasna w Czarnobylu palcem nie kiwnięto, natomiast pieniędzy już nie było i nikt nie potrafił w rozsądny sposób wyjaśnić, co się z nimi stało. Oczywiście nikt za nic nie odpowiedział, Unia tez nikogo do odpowiedzialności nie podciągnęła, Ukraina jak była, tak jest krajem szczególnej troski. Jak się rozchodzą pieniądze z dotacji na Ukrainie dobrze obrazuje skecz jednego z kabaretów ukraińskich:
Ukraina dostaje dotację z UE w wysokości miliarda dolarów na budowę drogi. Prezydent (nie ma znaczenia, czy to Janukowycz, czy Juszczenko, Poroszenko czy Zełenski) woła premiera:
– Słuchaj, jest pół miliarda baksów na tę drogę drogi Kijów-Chersoń. Masz rok na zrobienie.
– OK.
Premier woła ministra transportu i budownictwa i mówi:
– Sierioga, masz tu trzysta milionów i ta droga ma być do końca następnego roku.
– Zrobi się.
Minister woła gubernatorów czterech obwodów (odpowiednik naszych województw), przez które ma przebiegać hipotetyczna droga i mówi:
– Macie tu po pięćdziesiąt milionów dolców, drogę zbudujcie.
Gubernatorzy wołają w swoich urzędach dyrektorów departamentów budownictwa, i tak dalej aż do kierownika budowy który mówi do pracowników:
– Budujemy. Pieniędzy na razie nie będzie, ale może w przyszłym roku…
Ktoś powie – u nas też tak jest. Wystarczy wspomnieć budowanie infrastruktury przed Euro 2012, ministra od zegarka (który przecież zatrudnienie znalazł na Ukrainie). Ano jest, ale jednak na znacznie mniejszą skalę i robione mniej bezczelnie…
Zostawmy więc przekręty wielkie, wróćmy do przyziemnych. Przez kilka lat spędzonych w Kijowie mieliśmy jedną sprawdzoną nianię, która jednak nie zawsze była dyspozycyjna, wskutek czego przewinęło się też kilka niań z przypadku. Jedna, lat około pięćdziesięciu, najpierw stwierdziła, że za zaproponowaną przez nas stawkę nie będzie pracować, bo ona przywykła do stawki dwukrotnie większej (był to rzecz jasna blef, z doświadczeń swoich oraz naszych znajomych wiedzieliśmy, że stawki są takie jak proponujemy, jednak lud ukraiński gdy widzi cudzoziemca, tym bardziej pracującego w ambasadzie, to mu się dolary w oczach zapalają). W końcu przystała na naszą propozycję. Po pierwszym tygodniu pracy wyraziła zdziwienie, dlaczego my nie przygotowujemy posiłków dla dzieci i ona to musi robić. „W domu, w którym pracowałam, zajmowały się tym różne osoby – jedna gotowała, inna karmiła, inna bawiła się i to byłam ja”. Chcieliśmy zakończyć współpracę, więc łaskawie zgodziła się zostać. Zawsze pozwalaliśmy paniom pracującym u nas na korzystanie z zasobów lodówki – wiadomo, przez 8-9 godzin człowiek może zgłodnieć. Zauważyliśmy jednak, iż omawiana niania, mimo dość wątłej postury, potrafi zjeść kilogram polskiej kiełbasy dziennie, nie licząc innych rzeczy. Gdy spytaliśmy nieśmiało, czy naprawdę zjadła dziś tyle kiełbasy, odpowiedziała:
– To, że jestem taka chuda nie znaczy, że mało jem!
W jednej z szaf magazynowaliśmy rzeczy przywiezione z Polski. Pewnego razu nawieźliśmy bardzo dużo soków „Bobo-frut”, myśląc, że dzieci będą je pić. Nie wiem ile tego było, ale mniej więcej 100 butelek na pewno. Okazało się jednak, że dzieci piły to bardzo niechętnie. Pewnego razu zajrzałem do tej szafy po coś zupełnie innego. Bobofrutów zostało kilka. Pytam więc, co się stało z sokami, na co pani odpowiedziała, że dzieci wypiły. Na moją skromną uwagę, że dzieci nie lubią tych soków pani się zaczerwieniła. Wiemy, że miała wnuka w wieku naszych dzieci, to dużo tłumaczy… Z tym też się wiąże historia, jak to nie mogliśmy jej przekonać, że nasze dzieci piją wodę zwykłą, niesłodzoną, podczas gdy ona uparcie chciała im wodę słodzić, podobnie jak swojemu wnukowi. Bo przecież dziecko musi pić słodkie! Po tym, jak zobaczyłem, że soki zniknęły, więcej nie przyszła. Nazajutrz zadzwoniła, że musi jechać w pilnej sprawie rodzinnej na prowincję na kilka dni i jak wróci, to się odezwie. Odezwała się po kilku miesiącach, że ma na widoku pracę, tylko potrzebuje referencji na piśmie. Odpowiedziałem jej wówczas, że jest trochę bezczelna i że mogę jej napisać, ale w referencjach tych będzie napisana prawda, poza tym wówczas, jak już będzie ślad na papierze, to będę musiał zgłosić fakt, iż u nas pracowała do miejscowych władz i odprowadzić za nią stosowne składki, a ona zapłacić zaległy podatek. Rozmowa się urwała.
Dzieci pracowników polskich placówek dyplomatycznych w krajach takich jak Ukraina nie chodzą do zwykłych szkół dla miejscowego ludu, rzekomo z powodu ich niskiego poziomu. To temat na odrębną dyskusję, czy takie szkoły rzeczywiście mają niski poziom nauczania. Na pewno mają wysoki stopień patologii korupcyjnej, byle głąb może sobie kupić dobre oceny, to prawda, prawdą jest również to, że (mówimy o początkach drugiej dekady obecnego stulecia, może sytuacja się zmieniła) nauczyciele nie reagowali specjalnie, gdy uczniowie klas 8-11 na przykład popijali alkohol na lekcjach. Grał z nami w piłkę chłopak, którego matka – Polka pracowała na Ukrainie jako wykładowca na uczelniach, on zaś chodził do zwykłych, kijowskich szkół. Opowiadał, że nie wierzył, ile można wódki wypić w szóstej (!!!) klasie podczas lekcji. Dzieci dyplomatów chodzą więc w Kijowie do szkół prywatnych, przeważnie do szkoły amerykańskiej. Płaci za to, rzecz jasna, polski podatnik. Do szkoły amerykańskiej chodziły też dzieci dyplomatów z innych państw, ale również dzieci bogatych Ukraińców, przeważnie urzędników, którzy oficjalnie zarabiają jak omawiany wcześniej major drogówki, czyli tyle, że musieliby kilka lat odkładać pensję i nie jeść, by zapłacić choćby wpisowe. Dzieci te, jak znakomita większość kijowian, mówią w domu i między sobą po rosyjsku. Język ukraiński jest dla nich językiem wyuczonym, przeważnie wyuczonym niezbyt dobrze. Zajęcia w szkole amerykańskiej odbywają się rzecz jasna w języku angielskim, ale wszystkie dzieci muszą mieć lektorat z języka obcego. Jaki język wybierają dzieci ukraińskie? Oczywiście – rosyjski. Amerykanie podchodzą do rzeczy zgodnie z prawem. Urzędowy jest ukraiński, tak więc rosyjski jest obcy. Wydaje mi się, że nawet nie rozumieją istoty cwaniactwa, jakie prezentują dzieci ukraińskie.
Na marginesie dodam, że ludzie z zachodu mają mgliste pojęcie o tamtych realiach, nawet, jeżeli długo tam mieszkają. Normą jest, że dyplomaci zachodni nie znają ani ukraińskiego ani rosyjskiego i mieszkając po 5 lat w Kijowie nie czynią najmniejszych wysiłków, by opanować choćby podstawy. Dla mnie szczytem ignorancji było pytanie konsula holenderskiego, gdy byłem kiedyś na cyklicznym spotkaniu konsulów wizowych UE oraz państw strefy Schengen. Prowadzący Holender z dumą oznajmił, że wszedł w posiadanie wzoru książeczki – dokumentu tożsamości, którym będą się od teraz posługiwać cudzoziemcy zamieszkujący tymczasowo na Ukrainie (ale nie dyplomaci – tylko ekspaci, czasowi migranci itd.). Nawiasem mówiąc był to w przypadku cywilizacyjnego rozwoju Ukrainy milowy krok do przodu, ponieważ dotychczas dokument taki miał format A4, wykonany był z papieru o teksturze przypominającej najtańszy papier toaletowy i trzeba było nie lada wysiłków, by zgiąć go w sposób zapobiegający porwaniu, a w dodatku jakoś go przechowywać, nosząc zawsze przy sobie. Holender pokazuje ów dokument zebranym i mówi:
– Proszę, oto okładka tego dokumentu. Jest tu napisane rosyjskim alfabetem – Ukraina. Zaświadczenie o zgodzie na pobyt cudzoziemca…
Pozwoliłem sobie się wtrącić:
– Ale to jest napisane alfabetem ukraińskim.
– Taaak? To jest jakaś różnica?
Taki był poziom wiedzy człowieka, który mieszkał od kilku lat na Ukrainie. Nie zauważył, że choćby w nazwie państwa, które chcąc nie chcąc widzi się wiele razy każdego dnia – na urzędach, banknotach, budynkach itd. jest litera nie występująca w alfabecie rosyjskim.
Ale wracając do cwaniactwa Ukraińców. Był w naszej ambasadzie (do dziś podobno jest, nie wiem dlaczego go wciąż trzymają, mimo, że kilka razy przyprawił ambasadzie kłopotów, np. obijając służbowy samochód, nie informując o tym przełożonych. Ci dowiedzieli się o tym dopiero, jak przyszło zawiadomienie z milicji, że samochód ambasady brał udział w kolizji, a kierowca się oddalił) niejaki Siergiej. Kilka razy mu pomogłem w różnych życiowych sytuacjach, bo miał chłop siedmioro dzieci na utrzymaniu – a to trochę jedzenia mu dałem, a to jakieś ubrania. Gdy wyprowadzałem się już z kijowskiego mieszkania, bo skończył mi się kontrakt, poprosiłem go, by zawiózł do ambasady grzejnik olejowy, który sobie wypożyczyłem, za zgodą przełożonych, w zimę, gdy temperatura spadła do -30. Zawiózł. Jakież jednak było moje zdziwienie, gdy kilka miesięcy później, akurat, gdy zaczęła się zima zadzwoniono do mnie z ambasady z zapytaniem, gdzie jest grzejnik. Bo Siergiej go do pracy nie dowiózł…