Mistrzostwa sprzed pięciu lat były aberracją pośród naszych turniejowych występów w XXI wieku. Udział w zeszło/tegorocznym EURO miał sprawić, że przestaniemy określać tamten ćwierćfinał odchyleniem od normy. No, to jeszcze poczekamy. Odpadamy z jednym punktem, czterema golami strzelonymi, sześcioma straconymi, na ostatnim miejscu w grupie. Dlaczego?
Po pierwsze, turniej ustawił kompletnie zawalony mecz ze Słowacją. Polska miała w tym spotkaniu niezły kwadrans, tuż po zmianie stron zapoczątkowany golem Linetty’ego, a „zwieńczony” czerwoną kartką Krychowiaka. Poza tym? Stracone bramki po błędach (w teorii każdy gol pada po pomyłce drużyny tracącej; chodzi o unikanie głupich pomyłek) i nieporozumieniach w polskich szeregach. Nawaliła asekuracja w strefie prawych: stopera i wahadłowego; zabrakło agresji w ataku na rywala szarżującego spod linii bocznej. Mak chyba sam był zaskoczony, że tak łatwo wparował w nasze pole karne… Potem, gdy już graliśmy w osłabieniu, zawiodła organizacja krycia przy stałym fragmencie gry. Nawet jednak przy takim bałaganie, jaki Polska prezentuje przy bronieniu rzutów rożnych, najgroźniejszy zawodnik drużyny przeciwnej musi być pilnowany szczególnie. A Skriniar miał czas, żeby przyjąć i przymierzyć przy słupku… Tego meczu naprawdę nie musieliśmy przegrać – nawet w dziesięciu. Niestety, przeczłapaliśmy go. Paulo Sousa przespał moment, w którym mógł zdjąć z boiska beznadziejnego (i z żółtą kartką) Krychowiaka. Zresztą, u nas wszyscy zagrali źle. Fatalny – jeden z najgorszych w kadrze – mecz zanotował Lewandowski. Przypomniały się wszystkie koszmarne polskie otwarcia z lat ubiegłych. A przecież teraz miało być tylko trudniej…
Po drugie, Polacy tylko w jednym meczu zagrali z pełną koncentracją – przeciwko Hiszpanii. W starciu, które mieliśmy przegrać. W spotkaniu, które wyglądało tak, jak miało wyglądać – rywal przy piłce, a my przeszkadzamy. Biało-Czerwoni wyszarpali punkt, bo wreszcie zniwelowali zaangażowaniem różnicę w umiejętnościach. Jasne, znowu nie uniknęliśmy błędu w obronie i straciliśmy nieco dziwnego gola. Natomiast to Polaków nie załamało. Fundamentem był bardzo dobry Glik w obronie i drapieżny Lewy w ataku (choć sytuację po strzale w słupek Świderskiego miał obowiązek wykorzystać), który pokazał kunszt, nokautując Laporte’a przy golu wyrównującym. Oczywiście, mieliśmy dużo szczęścia: Moreno zmarnował karnego, Morata pokracznie jego strzał dobijał, a pod koniec meczu przegrał pojedynek z heroicznie interweniującym Szczęsnym. Złapałem się na tym, że odczuwam satysfakcję z oglądania Polaków niegrających pięknie, ale z podniesioną głową i bez kompleksów. Odżyły nadzieje, bo ze Szwecją trzeba było po prostu wygrać, co poza naszym zasięgiem przecież nie było…
Po trzecie, Polacy zapomnieli wyjść z szatni na początek najważniejszego meczu. I od drugiej minuty trzeba było gonić. Ze Szwecją – cholernie niewygodną. Wróciliśmy z Sewilli do Petersburga i graliśmy, jak dziewięć dni wcześniej w tymże Petersburgu. Po godzinie było 0:2, kiedy Szwedzi popisowo nas skontrowali. I wtedy… Polacy zaczęli grać. Lewy szybko nawiązał kontakt pięknym uderzeniem. Atakowaliśmy dalej. Szwedzi przypomnieli sobie, jak gniotła ich Hiszpania. Znów Lewy, tym razem nieco przypadkowo otrzymując piłkę w polu karnym. Byliśmy o gola od awansu, ale zamiast go strzelić… to straciliśmy. Szwedzi zebrali kilka naszych bezsensownych długich wznowień od bramki (kiedy był jeszcze czas, żeby piłkę spróbować wyprowadzić), po kolejnym takim stwierdzili: „proszą się” i wyrzucili nas definitywnie. Przy niewytłumaczalnie biernej postawie broniących Polaków…
Czy Paulo Sousa przekombinował z ustawieniem? Pewnie, że tak. W tej chwili reprezentacja Polski nie potrafi grać w ustawieniu z trójką środkowych obrońców (mamy dwóch – w porywach – do takiego grania) i wahadłowymi (nie mamy żadnego). Czy prostota, serwowana przez Jerzego Brzęczka, przyniosłaby lepsze rezultaty? Nie wiem. Na tamtą kadrę – a nigdy nie oczekiwałem od reprezentacji Polski finezyjnego grania – nie mogłem patrzeć. Na tą – poza momentami w grze do przodu – też jeszcze nie mogę. Jeśli drużyna ma piłkarzy ograniczonych technicznie, musi to nadrabiać zapieprzaniem i wystrzegać się frajerskich błędów. Polski futbolista reprezentacyjny (poza kilkoma wyjątkami) trzy razy poprawia sobie piłkę po przyjęciu – a wtedy rywale w komplecie są już za jej linią. I wtedy musimy grać pozycyjnie, a tego nie umiemy. Tyle, że braki w wyszkoleniu nie są główną przyczyną naszego pożegnania z turniejem już w fazie grupowej. Ani też generalnie słabszy personalnie skład, niż w 2016 i 2018. Niestety – my odpadliśmy z mistrzostw frajersko…
A turniej ten, tak piękny… Szkoda, że kolejny raz my brzydcy.