Kiedy miałem 5-6 lat lubiłem odwiedzać starą Kwapiszową. Często wpadaliśmy do niej całą bandą, ale też zachodziłem do niej sam – lubiłem robić dla niej zakupy („paczkę Sportów a za resztę cukierków”). Mieszkała na końcu podwórka; za jej domem był już tylko pas zaoranej ziemi zwany zagonem, potem łąka i Krzna. Moja ówczesna dziewczyna była jej wnuczką i mieszkała z rodzicami w domu obok. Kwapiszowa mieszkała sama, jeśli nie liczyć Muszki – starego kundla z parszywym grzbietem – i na co dzień zajmowała się tzw. chałupnictwem. Podczas tych wizyt gadało się z Kwapiszową, wiadomo, o życiu. Kwapiszowa w trakcie tych odwiedzin zbytnio się nie krępowała: czasem coś jadła, zwykle paliła te sporty, od czasu do czasu pierdnęła. A wtedy kiwając głową z politowaniem mówiła:
– Oj Krzysiu, Krzysiu!…
– Oj pani Kwapiszowa!… – broniłem się atakując starą oszustkę.
– To pewnie Muszka – odpowiadała Kwapiszowa. I taka to była moja szkoła kompromisu…