Łapię za furtkę i otwieram ją. Wbiegam do mojego ogrodu. Spostrzegam, że trzymane przeze mnie w ręku dalie zwiędły i sczarniały. Rzucam je z obrzydzeniem. Rozpełzają się po trawie.

Ich łodygi wyglądają jak larwy. Długie, obślizgłe, wijące się. Wzdrygam się z obrzydzeniem. Odwracam się w kierunku uchylonej furtki. Wyłaniają się zza niej pnącza winobluszczu, wyciągają długie pędy niczym macki w moją stronę. Gdzieś w górze złowieszczo skrzeczy sroka. Moje serce przyspiesza. Moje ręce zatrzaskują furtkę, trzęsąc się wkładają do niej klucz i przekręcają. Słyszę syk: „i tak nie uciekniesz”. Metalowy przedmiot zabieram ze sobą i biegnę.

Zatrzymuję się dopiero przy mojej bielonej ławce. Siadam na niej. Spoglądam w stronę furtki. Po tej stronie pracują pszczoły i trzmiele. Rusałki pawik przysiadają na cyniach i różach. Ptaki wesoło świergoczą. Serce się uspokaja. Oddycham z ulgą. Nie wszystko złoto co się świeci. Wtem podlatuje do mnie sroka i chwyta w dziób kucz leżący na mojej zakrwawionej dłoni. Zanim zdążę zareagować, ulatuje w przestworza. Bezgłośnie w jej kierunku szepczę: dziękuję. Patrzę za nią w kierunku oślepiającego mnie słońca. Mrużę oczy uśmiechając się.

Zastygam w bezruchu. Zrywa się wiatr. Wygina hortensje i drzewa. Niebo zasnuwa się chmurami. Otulam się ramionami. Włoski na moim ciele stanęły dęba. Czuję dreszcz chłodu, podrywam się z ławki usiłując iść w kierunku domu. Wiatr jest tak silny, że pcha mnie w drugą stronę. Próbuję się czegoś chwycić, przeciwstawić temu prądowi. Na próżno. Unosi mnie wysoko ponad ogrodem pomimo moich protestów i stawia po drugiej stronie ogrodzenia. Dopiero opuściłam to miejsce, klucz zabrała sroka. Co teraz?

Wiatr sadza mnie delikatnie na ławce jakby właśnie tu było moje miejsce. Po tej stronie jest niezmiennie cicho. Robię dwa kroki w kierunku furtki. Wiatr pcha mnie w przeciwnym kierunku. Siadam z powrotem. Nie będę tracić sił na walkę. Co teraz? Wierzbowe witki wydłużają się, schodzą nisko, dotykając oparcia ławki. Muskają moje ramiona kleistym dotykiem. Po chwili sięgają już mojego pasa, szumią monotonnie usypiając mnie. Coraz gęściej przeplatają się przez siebie nawzajem tworząc sieć, w której zamykają mnie jak w kokonie. Próbuję się wyrywać, jakoś bronić, krzyczeć. Zamiast tego szamoczę się bezwładnie, gałęzie coraz ciaśniej oplatają mój tułów, moje nogi. Unoszą mnie do góry, wiszę głową w dół. Zamykają mnie jak w imadle. Boli. Nie mogę oddychać. Tracę świadomość.

Gdy ją odzyskuję, wierzbowe liany zwisają luźno wokół mnie, niczym obślizgły kokon. Odsłaniam twarz, rozpościeram skrzydła, trzepocząc nimi szybko. To ja, fruczak gołąbek, polski koliber. Przelatuję na drugą stronę ogrodzenia. Na ławce siedzi kobieta. Siadam na jej ręce. Przyjemnie pachnie taka wygrzana słońcem. I od razu wiem, że jest już moja. Swoją ssawką zanurzam się delikatnie w jej dłoni. Próbuję słodką krew. Kobieta mnie odgania, gładzi rękę w miejscu ukłucia. Wbijam ssawkę w jej szyję. Ona przez chwilę oponuje, po czym poddaje się temu ekstatycznemu stanowi. Łączę się z nią w jedno przedłużając swój żywot. Ona to ja. Ja to ona. Jestem szczęśliwa.