Dzień jedenasty, czyli ocieranie łez przewrotką

Bayern był bliski szczęścia. Przed przerwą Bawarczycy wykonali połowę roboty, gdy Choupo-Moting (znowu!) dał im prowadzenie. W drugiej części niejednokrotnie zamykali PSG w jego polu karnym. Festiwal nieskuteczności, zapoczątkowany w Monachium, jednak trwał. Trwał także – na posterunku – Keylor Navas, jeden z bohaterów (może nawet główny?) paryżan w tym porywającym dwumeczu. Bayern był bliski, ale…

Gol, który dał gościom nadzieję, powinien być w zasadzie (40. minuta!) trafieniem na otarcie łez. Niezrozumiała nieskuteczność PSG sprawiła, że mecz i losy awansu nie zostały rozstrzygnięte już w pierwszej połowie. Neymar obijał poprzeczkę (trudno go w tej sytuacji winić) i słupek (a w tej trzeba), albo nie trafiał w piłkę, znajdując się przed pustą bramką. Kyliana Mbappe – kiedy akurat nie dawał się złapać kolejny raz na spalonym – powstrzymywał bardzo dobry tym razem Neuer. Wielkie wrażenie robiła gra trójkąta Neymar-Mbappe-Di Maria. Potrafili bez pomocy kolegów stwarzać duże zagrożenie. Argentyńczyk był najlepszy na boisku. Kiedy trzeba, przytrzymywał futbolówkę; by za moment akcję przyspieszyć – w optymalnym momencie. Pozbawiony możliwości odegrania – skutecznie kiwał. Nawet otoczony trójką rywali, nie pozwalał im odebrać sobie piłki. Niegdyś żywiołowy skrzydłowy, którego przeprofilował w Realu Madryt Carlo Ancelotti, pokazał w tym meczu wielkie doświadczenie, łącząc cechy błyskotliwego dryblera i wytrawnego rozgrywającego. Paryżanom brakowało kropki nad i, wobec tego Bayern miał nadzieję, ale…

Zabrakło Lewandowskiego. Oczywiście, zarówno w Monachium, jak i w Paryżu, Bawarczycy powinni i bez Polaka wykorzystać większą liczbę sytuacji. Ot, tyle. Być może jednak obecność Lewego w polu karnym dałaby więcej pewności pozostałym, a także wariantów wykańczania akcji. O golach nie wspominając, bo w przypadku kapitana reprezentacji należy je brać za pewnik. Zabrakło także Gnabry’ego. Jest on bowiem skrzydłowym nieco innego typu, niż Sane i Coman. Dwaj ostatni są błyskotliwi, często efektowni, potrafią obsługiwać kolegów w polu karnym, ale nie mają takiego ciągu na bramkę, jak Gnabry. A w rewanżu z PSG skrzydłowi mieli okazje do strzału, ale albo kombinowali (zwłaszcza Coman), albo uderzali źle (Sane).

To było 180 minut świetnej rozrywki. Rywalizacji pozbawionej przestojów, niepozwalającej oderwać wzroku, z niewiadomym zwycięzcą do ostatnich sekund. Strach było do wychodka iść! Jeden z najlepszych dwumeczów ostatnich lat okazał się szczęśliwy dla Paris Saint-Germain!

Rewanż Chelsea z FC Porto był meczem bez historii. Bezbramkowym remisem pachniało na długo przed końcem. The Blues pilnowali, by nie stała im się krzywda. Smoki próbowały konstruować akcje – a mają piłkarzy, którzy to potrafią – ale brakowało im tego błysku, jaki pokazali w pierwszym meczu z Juventusem rundę wcześniej. Gole nie padały, bo zwyczajnie nie miały z czego. I wtedy, w doliczonym czasie gry, Mehdi Taremi zrobił to:

https://www.youtube.com/watch?v=XVvv511Ubm0

Było za późno na doprowadzenie do dogrywki, ale jak się żegnać, to najlepiej w taki sposób.

Dzień dwunasty, czyli przełamanie

Real Madryt nie stracił kontroli nad dwumeczem nawet na moment. Mogło tak się zdarzyć, gdyby Liverpool, a konkretnie Salah, wykorzystał świetną okazję na początku starcia na Anfield. Egipcjanin przegrał pojedynek z Courtoisem, a The Reds z Los Blancos.

Liverpool zagrał wyraźnie lepsze zawody, niż przed tygodniem. Przeważał, spychał gości na ich połowę. A Realowi to odpowiadało, bo miał w garści przewagę z pierwszego meczu, ale przede wszystkim jest zespołem cierpliwym. Podopiecznych Zidane’a nie boli bieganie za przeciwnikiem i piłką. Przy tym, dopuszczają do tego, kiedy sytuacja im na to pozwala. Tak było w sobotnim El Clasico. Barcelona zaczęła szumieć dopiero przy dwubramkowym deficycie.

Zatem rywalizacja – która miała potencjał, aby dorównać poziomem i emocjami starciu PSG z Bayernem – nie porwała. Ukazała wszystkie problemy Liverpoolu, które trapią go w tym niedobrym sezonie: dekoncentrację w defensywie, nieskuteczność i ogólnie duży spadek formy gwiazd ataku. Na Mane żal było patrzeć, podobnie na miotającego się Firmino.

Zobaczyliśmy też siłę Realu, który przełamując dwusezonowe fatum, melduje się już w półfinale. Tam czeka Chelsea, zespół również pragmatyczny, ale chyba nie tak mocny, jak obecnie Królewscy.

 

Jude Bellingham, strzelając gola w 15. minucie meczu jego Borussii Dortmund z Manchesterem City, stał się najmłodszym angielskim (o ironio) autorem bramki w Lidze Mistrzów. W dodatku trafił do siatki przeciw drużynie, która na mecze u siebie wychodzi przy wtórze wielkiej pieśni Beatlesów „Hey Jude”! A najważniejsze, że ten gol dawał Borussii wynik premiujący ją do półfinału.

Manchester City miał dużo czasu, żeby to odwrócić, a wystarczał jeden gol. Piłkarze Guardioli od razu rzucili się do ataku; od trafienia Bellinghama w zasadzie tylko oni mieli sytuacje bramkowe. Gospodarze jakoś dotrwali do przerwy, ale dziesięć minut po niej w zasadzie sprezentowali gościom rzut karny. Piłkę w dziwaczny sposób wybijał Emre Can – uderzając ją głową nabił się w rękę. Nie było mowy o kiksie, więc sędzia wskazał na wapno, z którego pewnie wyrównał Riyad Mahrez.

Goście wyciągnęli wnioski z poprzednich lat i nie pozwolili sobie na momenty dekoncentracji, obejmując w dodatku prowadzenie. Gola zamykającego rywalizację strzelił inny młody Anglik, Phil Foden, kwadrans przed końcem. W ten sposób Obywatele przełamali „klątwę”, meldując się w półfinale Ligi Mistrzów po raz pierwszy od pięciu lat. Stać ich na jeszcze więcej, ale przed nimi trudna przeszkoda – w „derbach Półwyspu Arabskiego” zmierzą się z Paris Saint-Germain.