Dzień dziewiąty, czyli Liverpool nie bierze rewanżu…
Real i Liverpool spotkały się w finale Ligi Mistrzów w 2018 roku. Od tamtego czasu przeszły różne drogi. Los Blancos w Europie tylko rozczarowywali, w kraju zaś udało im się w poprzednim sezonie złamać Barcelonę. The Reds to gigant w Anglii – wyłączając obecne rozgrywki, które są w ich wykonaniu katastrofą – a co nie udało się w starciu z Realem, odbili sobie już rok później, wygrywając Champions League. Pierwszy ich ćwierćfinałowy mecz przypominał pod wieloma względami kijowski finał sprzed trzech lat.
Po pierwsze, znów starli się Zinedine Zidane i Juergen Klopp. Francuz tuż po trzecim z rzędu triumfie w LM odszedł z klubu, ale po dziesięciu miesiącach Florentino Perez zawrócił go z „urlopu”, ponieważ w Realu się paliło. Niemiec, w powszechnej opinii trener na lata, doprowadził Liverpool na szczyt. Jednak od roku maszyna Kloppa zgrzyta. I gdyby o ten rok się cofnąć, to wokół obu szkoleniowców panowały diametralnie różne nastroje – Zizou siedział na gorącym stołku, a Klopp na tronie. Dzisiaj jest podobnie – tyle, że to trener Realu ma spokój i zaufanie władz, a jego koledze z Liverpoolu grunt pali się pod nogami.
Po drugie, mistrzowie Anglii ponownie prezentowali bramki rywalom. W Kijowie obdarowywał Real Loris Karius (choć w dużym stopniu usprawiedliwia go uraz, którego doznał w starciu z Sergio Ramosem – dlaczego Klopp nie zmienił wtedy bramkarza?), a we wtorek w Madrycie fatalnie dysponowani obrońcy The Reds. Trent Alexander-Arnold jest w beznadziejnej formie od dłuższego czasu, z czego skwapliwie korzystał Vinicius, autor dwóch goli. W dodatku młody Anglik popełnił wielki błąd przy bramce Asensio, która mecz ustawiła. Para Phillips-Kabak w centrum defensywy to przykra konieczność, bowiem kontuzjowani są trzej podstawowi stoperzy Liverpoolu. Poza tym przyjezdni zostali znokautowani w środku pola, przez znakomitych Modricia (najlepszy na boisku), Kroosa (asysta przy golu na 1:0…) i Casemiro.
Po trzecie, mecz miał nieoczywistego bohatera. Trzy lata temu był to rozgrywający ostatnie wielkie zawody w barwach Królewskich Gareth Bale, natomiast tym razem został nim irytujący zwykle Vinicius. Brazylijczyk oczywiście miał charakterystyczne momenty, w których podejmował niezrozumiałe decyzje, ale najważniejsze, że nie dotyczyło to sytuacji bramkowych.
Po czwarte – powtórzył się wynik. Real zagrał być może najlepszy mecz w tym sezonie, całkowicie zdominował Liverpool. Wobec tego The Reds byli bezradni, w dodatku prezentowali się po prostu słabo. Mistrzowie Hiszpanii idealnie się ustawiali, doskakiwali i punktowali rywala. To znakomity prognostyk; po pierwsze przed sobotnim el clasico, po drugie przed dalszą drogą do finału Ligi Mistrzów. Pierwszy mecz poważnie ich zbliżył – póki co do półfinału.
Borussia Dortmund gra w kratkę. Czeka ją ciężka batalia o miejsce w pierwszej czwórce Bundesligi na koniec sezonu. Natomiast Manchester City ma w Premier League komfort, w postaci dwucyfrowej punktowej przewagi nad (nie)goniącym go peletonem. Cóż więc mogło się stać w pierwszym meczu w Anglii? Najpewniej wypracowanie przez The Citizens bezpiecznej zaliczki przed rewanżem. Na szczęście dla emocji, nic takiego się nie stało.
Gospodarze byli w tym meczu lepsi. Prowadzili grę, co zresztą mają w zwyczaju, ale rywal nie dał się stłamsić. Pierwsza połowa należała do podopiecznych Guardioli, co potwierdzili golem Kevina de Bruyne. We wszystkim, co dobre w grze MC, Belg ma udział. Jego zagranie tuż przed końcem, z którego skorzystali Gundogan i Foden, dało drużynie zwycięstwo.
Wcześniej jednak, po dobrej akcji Haalanda z Reusem, ten ostatni wyrównał stan meczu. Borussia w drugiej połowie śmielej zaatakowała, bo niezależnie od dyspozycji, jest to zespół grający odważnie. Inna sprawa, że przy większej skuteczności przeciwników, głównie Fodena, sytuacja BVB byłaby w połowie rywalizacji trudniejsza. Ale bardzo dobrze bronił Marvin Hitz.
… ale PSG już tak, czyli dzień dziesiąty
Kolejny dzień przyniósł kolejną powtórkę. Tym razem z ostatniego, rozegranego z poślizgiem (w wakacje) finału. W Monachium wybuchła bomba dziesięć dni wcześniej, kiedy kontuzji doznał Robert Lewandowski. A właściwie dziewięć, gdy wiadomo już było, że Polak Bayernowi w pierwszym spotkaniu z PSG nie pomoże. I najpewniej również w rewanżu…
Mecz na Allianz Arena był świetny. Zaczęło się od nieoczekiwanego trzęsienia ziemi, objęcia prowadzenia już w trzeciej minucie przez paryżan. Kylian Mbappe to piłkarz bezkompromisowy. Kiedy widzi, że może pognać z futbolówką przed siebie – proste rozwiązania w coraz bardziej skomplikowanej taktycznie piłce najczęściej są skuteczne! – to raczej nie szuka innych opcji. Zdaje sobie sprawę ze swojej szybkości i z niej korzysta.
Przegrywający Bayern momentalnie zdominował mecz. Paradoksalnie, goście nie stracili przy tym kontroli. Zostali zepchnięci do głębokiej defensywy, rewelacyjnie bronił Keylor Navas. I kiedy gospodarze bombardowali ich bramkę, PSG… strzelił drugiego gola. Bayern załatwili canarinhos – Neymar podał, Marquinhos skończył. Niestety dla PSG – nie tylko akcję, ale także, dwie minuty później, swój udział w meczu. Bez szefa defensywy goście bronili się o wiele mniej pewnie i momentami rozpaczliwie.
W futbolu bywa, że można stworzyć sobie nawet kilkanaście bramkowych okazji, a nic nie chce wpaść. Ale Bayern to nie jest byle jaki zespół i tę miażdżącą przewagę wykorzystał. Kontaktowego gola strzelił Choupo-Moting. Kameruńczyk oczywiście nie był w stanie dać zespołowi tyle, co zastępowany przez niego Lewy, ale zaprezentował się w tym meczu zaskakująco dobrze. Brał udział w grze, sprawiał kłopoty obrońcom PSG; mógł skończyć z okazalszym dorobkiem (być może Lewandowski by skończył), ale na pewno nie był problemem Bayernu.
Tym była, nie pierwszy raz w sezonie, obrona. Miała za zadanie neutralizować coraz rzadsze wypady gości, ale najpierw zdarzyła się nieudana pułapka ofsajdowa przy wspomnianym golu Marquinhosa, a później – dając o sobie zapomnieć obrońcom Bayernu małą aktywnością – związał i załatwił defensywę gospodarzy Mbappe. Stało się to przy remisie, bowiem osiem minut wcześniej wyrównał wszędobylski Thomas Muller. Bayern miał paryżan na widelcu, tak się wtedy wydawało…
Ależ to był mecz! Bayern przegrał, ale zaprezentował się bardzo dobrze. Dlatego nie wolno go skreślać przed rewanżem. Brakowało Lewandowskiego? Pewnie, że tak, ale przede wszystkim brakowało skuteczności. Monachijczycy stworzyli sobie wystarczająco dużo sytuacji – i to bez Lewego – żeby na rewanż jechać z przewagą. A pojadą, będąc w trudnym położeniu. I to, prawdopodobnie, bez Lewego…
FC Porto podeszło do meczu z Chelsea podobnie, jak do pierwszej potyczki z Juventusem rundę wcześniej. Ofensywne usposobienie miało zaskoczyć faworyzowanego rywala. Tyle, że to na Chelsea Tuchela nie działa. To zespół, który sam się raczej nie rzuca szaleńczo do ataku, potrafi być pragmatyczny i cierpliwy. Owszem, mogło to wyglądać, jak w Wielką Sobotę w lidze: Chelsea została rozjechana przez rywala. Ale nie wyglądało, bo beznadziejny pod każdym względem występ The Blues przeciw West Bromwich był wypadkiem przy pracy.
Co nie znaczy, że Porto nie mogło uniknąć porażki. Mogło, a wręcz powinno; stworzyło sobie sporo okazji, ale zabrakło Smokom skuteczności. Chelsea wystarczył najpierw błysk Mounta, potem błąd Corony i przytomność Chilwella. W ten sposób The Blues osiągnęli wynik, który stawia ich w doskonałej sytuacji w rewanżu. Wynik wyraźnie lepszy od zaprezentowanej postawy, ale tym się w Londynie nikt nie martwi.