Sugerując się przewidywaniami po losowaniu, na początek eliminacji przypadł Biało-Czerwonym kluczowy mecz w kontekście walki o drugie miejsce w grupie.
Węgrzy są na fali wznoszącej. W ubiegłym roku osiągnęli konkretne cele: awansowali do najwyższej dywizji w Lidze Narodów z grupy, której mieli być autsajderem; a przede wszystkim wyszli zwycięsko ze ścieżki barażowej do Mistrzostw Europy.
Paulo Sousa zestawił zespół z trzyosobowym blokiem obronnym, w fazie defensywnej wspieranym parą wahadłowych pomocników. Systemem nie zaskoczył (preferuje taki), natomiast personaliami już tak. Centralną postacią linii obrony uczynił debiutanta Michała Helika, pozostawiając na ławce Kamila Glika. Desygnował na prawe wahadło Sebastiana Szymańskiego, który w teorii nie ma żadnych kompetencji do gry na tej pozycji. W praktyce również…
Polacy zagrali w Budapeszcie bardzo słabą pierwszą połowę. Dostali dziwnego paraliżu, którego symbolem była niewytłumaczalna postawa Szczęsnego przy straconym golu. Gospodarze tak dużo biegali, że było od nich gęsto. W wyniku tego Polacy nie posiedli swobody w rozgrywaniu, na które zresztą nie mieli też pomysłu. Irytowała liczba długich piłek w aut albo do nikogo. Poniewierany Lewandowski nie miał futbolówki przy nodze w pierwszych dwudziestu minutach; później, kiedy już ją kilka razy dostał, to szybko tracił, w wyniku agresywnego odbioru lub złego(!) przyjęcia. Także dla kapitana pierwsza część do zapomnienia. Polska nie stworzyła żadnej sytuacji podbramkowej…
Kontynuacja nijakiej gry trwała przez pierwszy kwadrans po przerwie. Węgrzy ponownie trafili w siódmej minucie połowy, po błędzie „elektrycznej” polskiej obrony. I wtedy Sousa zareagował. Przeprosił się z Glikiem, wprowadzając go za zjedzonego przez stres Helika. Zdjął Modera (kiepski) i Szymańskiego (bardzo kiepski), posyłając Piątka (na placu byli już Lewy i Milik!) i Jóźwiaka. I co? I konkrety!
Najpierw, po podaniu Jóźwiaka i „obcierce” od Krychowiaka, kontakt nawiązał Piątek. Za chwilę – Węgrzy ledwo wznowili grę – wyrównanie! Zieliński pięknym zagraniem obsłużył skrzydłowego Derby, który strzelił z bliska w długi róg. To były takie momenty, które kibic w piłce uwielbia. Polacy się rozkręcili: obudził się Krychowiak, złapał za kierownicę Zieliński, odżył Lewandowski. Kluczowy był impuls, który dali rezerwowi. Nie trwało to jednak długo…
Kilkanaście minut przed końcem wróciły na moment demony z pierwszej połowy. Bereszyński – zamiast wybić piłkę – szukał kwadratowych jaj, Glik podszedł do dośrodkowującego Langa na alibi (w polu karnym!), Reca stracił w kryciu orientację… i znowu trzeba było gonić. Na szczęście mamy Lewego. Musiało minąć ponad osiemdziesiąt minut, aby miał wreszcie swoją sytuację. Przyjął bardzo dobrą piłkę od Bereszyńskiego, przygotował do strzału i huknął pod poprzeczkę. Klasa.
Remis, po rollercoasterze z drugiej połowy, nikomu krzywdy nie robi. Mecz a Andorą, który był antraktem pomiędzy spotkaniami z Węgrami i Anglią, miał posłużyć jako okazja to przetestowania tradycyjnego modelu gry polskiej reprezentacji. Paulo Sousa desygnował bowiem na boisko czwórkę obrońców. Spróbował także po raz pierwszy (pewnie ostatni?) ustawienia z trzema klasycznymi napastnikami w składzie, z tym, że Lewandowski (zwłaszcza) i Milik mieli brać duży udział w organizacji gry.
Jaki to był mecz? Do zapomnienia nazajutrz. Polacy trochę się pomęczyli, nim udało im się strzelić gola. Lewy zrobił swoje, dokładając dwa trafienia do pokaźnego dorobku, i po godzinie dostał wolne. Zadebiutował Kamil Piątkowski z Rakowa (u boku Glika), ale nie miał okazji się wykazywać, ponieważ rywal nam nie zagrażał. W drugiej części premierowe występy zaliczyli Kacper Kozłowski (tylko Włodzimierz Lubański był młodszy w momencie debiutu!) oraz Karol Świderski (dołożył gola). I to tyle. Trzy punkty skasowane.
Niestety, Robert Lewandowski też skasowany…
W poniedziałek okazało się, że za trzy dni na Wembley Biało-Czerwoni będą musieli sobie poradzić bez kapitana. Lewy doznał urazu kolana, który wyklucza go z gry być może nawet na miesiąc. Dodatkowo zamieszanie z testami na covid najpierw niepewnym, potem wykluczonym, na końcu jednak potwierdzonym, uczyniło występ przeciwko Anglii Grzegorza Krychowiaka (wcześniej z tego powodu wypadli Klich i Skorupski).
Paulo Sousa wrócił do ustawienia z trójką defensorów i wahadłowymi. Dał ponownie szansę Helikowi, której obrońca Barnsley nie wykorzystał – stracił kontrolę nad swoimi nogami, prokurując dla przeciętnych gospodarzy rzut karny. Harry Kane pewnie jedenastkę wykorzystał i Anglicy tym się zadowolili. A nie powinni, bo mieli wymarzoną okazję do zamknięcia meczu już przed przerwą, ponieważ Polacy zagrali bardzo słabą pierwszą połowę. Z naszej strony nie było absolutnie żadnego zagrożenia dla faworyta. W ofensywie nas nie było. Skupiliśmy się na przeszkadzaniu Anglikom, tylko nie wiadomo w czym. Gospodarze bowiem również grali nijako, ale w odróżnieniu od gości zachowywali spokój.
Po przerwie selekcjoner postanowił wymienić najsłabsze ogniwa, posiadając niepożądane „bogactwo wyboru”… Padło na najmłodszych stażem. Sousa wprowadził Milika w miejsce Świderskiego (nieporozumienie), a po dziesięciu minutach Jóźwiaka za Helika. Wobec braku piłkarskich argumentów, Polacy ruszyli z pressingiem. Opłaciło się, bo John Stones zaprezentował pierwszą z dwóch swoich twarzy – najpierw trochę dawniejszą, kiedy jego błędy i niepewność niejednokrotnie kosztowały Manchester City utratę goli. Jakub Moder zaatakował obrońcę, piłkę przejął Milik i za moment oddał ją pomocnikowi Brighton. Ten przyjął, huknął i mieliśmy wyrównanie z niczego!
Utrata prowadzenia obudziła Anglików, którzy zaatakowali z większą werwą. A nasi walczyli. O remis, bo jeden zryw Jóźwiaka to za mało, żeby mówić o dążeniu do wygranej. Tymczasem intensywność Anglików nie przekładała się na dogodne okazje. Pojawił się żal, że nasi nie są dziś lepiej dysponowani. Zabrakło odwagi.
Pięć minut przed końcem drugie oblicze pokazał Stones – w ostatnim czasie jeden z najgroźniejszych pod bramką rywali obrońców w Europie. Wygrał pojedynek w powietrzu, zgrywając jednocześnie piłkę do partnera ze środka defensywy, Harry’ego Maguire’a, który strzelił z woleja pod poprzeczkę. Przegraliśmy.
Cztery punkty to niezbędne minimum. Mogło być lepiej, przy sprzyjających okolicznościach. I nie mogło, bo gra Polaków nie dawała na to widoków. Paulo Sousa? Popełnił błędy personalne, ale na nie reagował. Nikogo po jednym zgrupowaniu raczej nie będzie skreślał, ale (póki co): Helika wsadził na zbyt wysokiego konia, Milika nie odblokował, do Zielińskiego nie dotarł. Portugalczyk preferuje grę trójką obrońców – która na razie nie działa (chociaż przeciwko Anglii było lepiej, niż w Budapeszcie) – i nie zanosi się, żeby zmienił zdanie. A następny etap to Mistrzostwa Europy…