Promienie zachodzącego księżyca przeciekały przez rzadkie sito gałęzi, srebrząc włosy jeźdźca i wilczą skórę, okrywającą jego plecy.

A także podążające za nim sylwetki mężczyzn w owczych skórach, głowy kobiet i dzieci, zapadnięte boki bydła i kudły psów, kręcących się wokół stada. Skromny orszak przedzierał się wolno przez sosnowy zagajnik. Pochód zamykały trzy smukłe, odziane w jelenie skóry postaci konnych. Jeźdźcy wpatrywali się w milczeniu w plecy jadącego na czele.

-Zabłądził.

-pomyślał pierwszy z jeźdźców

-Stracił rozum

-przyszło do głowy drugiemu

-Szuka śmierci. Swojej i naszej.

– zasępił się w duchu trzeci.

I tak samo szybko, jak przyszły im do głowy bluźniercze myśli tak samo szybko i jednomyślnie je od siebie odpędzili. Nigdy nie zwątpili w mądrość i rozum ojca, ufali mu ślepo przez te wszystkie wiosny, gdy brnęli przez błota, przez te wszystkie lata, nawet gdy ludzie i bydło mdleli z upału pośród spalonego słońcem stepu. Podążali wiernie, chłostani jesiennymi szarugami, brnęli w śniegach lub kroczyli po trzeszczący lodzie zamarzniętych rzek.

Ufali mu bezgranicznie. Aż do teraz.

A jeśli stracił rozum?

-Może szuka śmierci?

-Czyżby zabłądził?

Natrętna myśl, jak suche igliwie opadła ponownie jadących. Odpędzili je niechętnie i bez przekonania, jak natrętną muchę, wiedząc, że wkrótce wróci. Piesi, konie i bydło kroczyli z trudem po piaszczystym gruncie, mielącym się pod stopami i racicami.

-Trzeba było zostać.

Jak Ruteni, którzy pierwsi wyłamali się z pochodu-wszystkie rody: Złoci, Biali, Czerwoni, Czarni i Zieloni. Pewnej wiosny po prostu nie ruszyli z zimowiska, nie spalili lichych szałasów i nie popędziło bydła ku zachodowi i osiadli na bezkresnej ziemi-w domu rodzącego się słońca. A gdy słoneczne promienie prażyły pionowo z góry od pochodu odłączyli się też Serbni . Zwrócili swe konie i bydło na południe, ku ostrym zębom gór, gryzących czerwcowe niebo. W ślad za nimi nieodłączni Chwaci, jakby nie mogli żyć bez swych krewkich kuzynów. W porze, babiego lata spokojni Slawowie i Ciechy także podreptali za południowo -zachodni widnokrąg. Gdy pożółkły pierwsze liście- Polachy rozbiły się obozem na wielkiej polanie u stóp dębu, uwieńczonego orlim gniazdem. Tylko Welowie poszli dalej, goniąc opadającą złotą kulę słońca i Niemych, przez te wszystkie lata i zimy znaczącących szlak dogorywającymi ogniskami i stratowaną trawą.

To właśnie wtedy- gdy ranny szron warzył mdłą trawę-Wilczoskóry skinął na swój ród i ruszył na północ. Posłusznie ruszyli za nim, smagani wiatrem tak chłodnym, jakby za chwilę miały w nim zatańczyć pierwsze płatki śniegu.

-Wiedzie nas do krainy zmarłych- przeraźliwa myśl olśniła jednocześnie trzech jeźdźców

Zawracać! Do światła, do życia , do ludzi!. Zabierać bydło, ludzi, kobiety i dzieci, inaczej szczezna tu, na ziemi jałowej i zimnej jak popiół z wygasłego ogniska, przysypani całunem śniegu! Gwałtownie szarpnięte za cugle rumaki stanęły w miejscu. O dziwo! Wilczoskóry, choć odwrócony plecami, zdał się usłyszeć bezgłośne słowa. Również i on zatrzymał swego konia, uniósł głowę i znieruchomiał.W ciszy, nie mąconej już monotonnym chlapaniem nóg , kopyt i racic dał się słyszeć dźwięk, jakby łopot wiatru szum wielkich skrzydeł; – to cichnący, to znów nasilający się, Starzec niczym pies myśliwski wciągnął w nozdrza wilgotne powietrze, uniósł się w siodle, po czym spiął boki rumaka i ruszył naprzód a orszak za nim. Noc zrzedła. Las urwał się nagle, jak ucięty toporem. Stanęli na niewielkim pagórku. Patrzyli zdumieni przed siebie, na wielki bełt, szare, szumiące nieskończone NIC. Samotny jeździec trącił końskie boki i pogalopowała przed siebie. W siwej głowie kołatały się zasłyszane ongiś słowa:

-Mor jest ogromny i zły. Nie przejdzie po nim człowiek ni zwierzę. Podobny do rzeki ale biada temu kto skosztuje jego zatrutej wody. Mor szumi, huczy i drze pazurami ciało matki-ziemi. I potwory w nim żyją straszliwe

Koń zatrzymał się na wilgotnym piachu, niepewnie drepcząc w miejscu kopytami, obmywanymi przez języki wody. Fala- większa od pozostałych- nadpłynęła znienacka, mocząc pęciny i gładki brzuch rumaka . Zarżały z trwogą i wspiął się na tylnych nogach. Jeździec odruchowo zamachać ramionami, jakby chciał się złapać powietrza, po czym dźgnął szarą ton trzymaną w dłoni dzidą. Woda odpłynęła tak nagle, jak się pojawiła, koń opadł na przednie kopyta a człowiek uniósł dzidę do góry. Promienie wschodzącego słońca zalśniły na dwóch srebrnych , trzepoczących na ostrzu włóczni rybach. Stojący w oddali wydali okrzyk radości i ruszyli w kierunku starca. Podchodzili z obawą i ciekawością, dotykali wilgotnego piasku , maczali dłonie w chłodnej, ruchliwej toni, krzywili się na jej gorzki smak. Starzec skłonił się się nisko, dotykając ustami mokrego piasku a gdy wstał, zerwał rzemień z wilczymi kłami, wiszący na jego szyi i cisnął go w szumiącą toń.

-Bądź pozdrowiony, ojcze Morze!

Byli w domu. Konie rozkulbaczono, bydło skubało kępki nadbrzeżnych traw. Ułożono stos z patyków, leżących na białym piasku Podczas gdy Wilczoskóry krzesał ogień, kobiety sprawiały ryby a po chwili jedli słone, soczystobiale mięso, wyciągając zziębnięte dłonie do ogniska.

-A gdzie jest Lemka?

Spytała nagle jedna z kobiet. Poderwali się na równe nogi i poczęli rozglądać wokoło, przekrzykując fale i nawołując

-Lemkooo, Lemkooo

Złotowłosa szła wolno brzegiem, co chwila przykucając i podnosząc coś z piasku. Kobieta chwyciła ja w ramiona a dziecko otworzyło z dumą zaciśnięta piąstkę. Na mokrej skórze ukazał się spory, niekształtny kamień koloru miodu. Starzec wziął na kolana ukochaną wnuczkę, wyjął z jej rączki kamień i potarł o wilczą skórę. Matowy kształt zabłysnął miodowym światłem a złote włosy dziecka zwróciły się w jego kierunku formując nad główką złocista koronę. Zebrani wydali po raz drugi tego ranka okrzyk zdumienia i radości widząc kolejny cud

#

Promienie wschodzącego księżyca srebrzyły już ciemną toń morza, nadbrzeżny piasek i kilka naprędce skleconych szałasów, przycupniętych u podnóża klifu. Pośrodku osady dogasało ognisko. Bydło i konie zamknięte w zagrodach przeżywały spokojnie trawę. Z domostw dochodziły miarowe oddechy znużonych wieloletnia wędrówką, śpiących ludzi. Tylko starzec nie spał, leżąc na wilczej skórze przed stygnącym żarem, Miarowy plusk fal uspokajał myśli .Po raz pierwszy nie słyszał w głowie rozkazującego, towarzyszącego mu od tamtego ranka, przez długie lata głosu

-Trzeba iść!

Uniósł wzrok ku górze Nad ciemną tonią błyszczała tarcza miesiąca. Niczym w zwierciadle przesuwały się na niej -tylko jemu widzialne- obrazy przeszłości; dzieciństwo, młodość i lata wędrówki. A także przyszłość-jak licha osada zmienia się w ludny gród. Jak jego synowie i wnuki wypływają o świcie za ołowiany horyzont by wkrótce powrócić w łodziach wypełnionych po burty srebrnymi, trzepoczącymi rybami. Jak z południa przybywają karawany kupców o smagłych twarzach i ciemnych włosach, płacących złotem, srebrem, miedzianymi ozdobami i stalową bronią za worki jantaru. Jak z północy nadpływają łodzie o zadartych dziobach, z brodatymi wojami w rogatych hełmach. I jak krąg mężczyzn odzianych w skóry i kobiet w białych giezłach tańczy wokół Sobótkowego ognia, na który z wysokich drewnianych tronów spogląda królewska para: brodaty mąż w rogatym hełmie i cudnej urody Złotowłosa … Wreszcie ujrzał w księżycowym okręgu znajomą, dawno nie widzianą twarz patrzącą nań łagodnie niewidzącymi oczami. Westchnął głęboko, jakby z ulgą i spokojnie zamknął oczy.

KONIEC

*

Ocalmy Bałtyk:

https://www.wwf.pl/godzina-dla-ziemi-2021