Dzień piąty, czyli Sergio Oliveira przedstawia się światu
Początek drugiej połowy. Juventus rzuca się do ataku. Potrzebuje dwóch goli. Szybko zdobywa pierwszego – po zgraniu Ronaldo, ślicznym strzałem w okienko Chiesa pokonuje Marchesina. Pięć minut później w bardzo głupi sposób drużynę Porto osłabia Taremi. Po kolejnych dziesięciu Chiesa kompletuje dublet i wyrównuje stan dwumeczu. Wydaje się, że Juve ma gości na widelcu…
Ten kwadrans – między 49. i 64. minutą – był czasem utraty kontroli nad spotkaniem przez FC Porto. Wcześniej, przez całą pierwszą połowę Smoki skutecznie szachowały Juventus, przy okazji obejmując prowadzenie, po bezbłędnie wykonanym rzucie karnym przez Sergio Oliveirę. Gospodarze oczywiście mieli przewagę, grali całkiem nieźle (przynajmniej w porównaniu do meczu w Portugalii), ale goście byli świetnie zorganizowani. Jeden z najlepszych meczów w karierze zaliczał trzydziestoośmioletni Pepe. Raz za razem interweniował, rządząc niepodzielnie we własnym polu karnym. Do tego znakomite zawody rozgrywał Oliveira – piłkarz błyskawicznie dostosowujący się do wymagań meczu. W jednej chwili organizujący grę Smoków w ataku, by za moment harować przy próbie odbioru piłki. Facet ma niesamowity luz, drybluje z wielką swobodą i potrafi jednym podaniem wydostać futbolówkę z dużego tłoku. Portugalczyk musi po prostu podążyć drogą swojego rodaka Bruno Fernandesa i ruszyć na podbój najmocniejszych lig w Europie.
Takiego zawodnika brakowało Juventusowi. Arthur, Ramsey i Rabiot nie wiedzieli, który z nich ma złapać za lejce. Zadziwiające, że tak wybitny rozgrywający, jakim był Andrea Pirlo, nie ma pomysłu na grę drugiej linii prowadzonej przez siebie drużyny! Najwięcej szumu w Juve robił Chiesa i do niego nie można mieć za ten mecz pretensji. Co innego Morata, marnujący dogodne okazje. I co innego Cristiano Ronaldo, który tym razem nie poniósł drużyny, grając po prostu słabo.
Trzeba jednak oddać Juventusowi, że zrobił dużo, aby ten dwumecz rozstrzygnąć w regulaminowym czasie. Ale nie zrobił BARDZO dużo, bo zabrakło skuteczności. Porto dociągnęło do dogrywki, w której przez długi czas wypełniało misję wytrwania do karnych. Wtedy znów błysnął Oliveira. Wywalczył rzut wolny, wziął na siebie wykonanie go i uderzył. Piłka przemknęła pod murem (dziwne zachowanie ustawionych w nim graczy), Szczęsny do niej dopadł, ale nie zdołał sparować poza bramkę (a powinien ten strzał obronić).
Gol Rabiota na 3:2 nic nie zmieniał w kwestii awansu. Juventus trzeci raz z rzędu żegna się z Ligą Mistrzów w starciu z drużyną, z którą w teorii odpaść nie powinien. Trzeba jednak podkreślić, że Porto na ćwierćfinał zasłużyło.
W 48. minucie meczu Erling Haaland strzela gola dla Borussii Dortmund. Po chwili do akcji wkracza VAR. Sędzia anuluje bramkę ze względu na faul Norwega na Fernando, po czym… dyktuje rzut karny dla BVB za przewinienie Kounde na Haalandzie, które ma miejsce chwilę przed (nie)bramkową akcją. Przedziwna sytuacja, a na tym nie koniec! Blondwłosy napastnik strzela z wapna, Bono broni, Haaland dobija, bramkarz znowu górą. Sędziowie zauważają jednak, że golkiper przed uderzeniem piłki ma obie stopy przed linią bramkową, i zarządzają powtórkę. Tym razem snajper Borussii trafia, choć Bono jest bardzo bliski kolejnej obrony. Ufff!
Zacięty to był mecz, podobnie jak pierwsze starcie tych drużyn. Gospodarze do przerwy byli lepsi o bramkę, zaraz po przerwie o dwie, w opisanych wyżej kuriozalnych okolicznościach. Wtedy Sevilla – która starała się odgryzać przez całe spotkanie, ale zabrakło jej skuteczności BVB – rzuciła się w pogoń. Potrzebowała trzech goli, udało się strzelić dwa, autorstwa niezawodnego w tym sezonie En-Nesyriego.
Awansowała drużyna lepsza w przekroju dwumeczu, w dodatku znajdująca się w wyższej dyspozycji w ostatnim czasie. Julen Lopetegui czuje na pewno spory zawód – jego Sevilla zgubiła formę w najgorszym momencie, czego następstwem był brak awansu do finału Pucharu Hiszpanii (mimo przewagi nad Barceloną po pierwszym meczu) i teraz odpadnięcie z Ligi Mistrzów…
Dzień szósty, czyli Jekyll i Hyde z Liverpoolu
Arbiter dyktuje rzut karny dla Barcelony, tuż przed przerwą. Jest remis 1:1, bramka dla Katalończyków może dać im pewną (nadal niewielką) nadzieję na odrobienie bardzo dużych strat. Barca gra dobrze, zaskakując pogubionych paryskich gospodarzy. Do piłki podchodzi Leo Messi, autor cudownego gola wyrównującego sprzed dziesięciu minut. Ale strzela źle i de facto nadzieja Barcelony w tym momencie gaśnie.
Pokpiwszy zupełnie sprawę w pierwszym meczu u siebie, Barca jechała do Paryża na wycieczkę. Spodziewano się raczej kolejnej wygranej PSG. A jednak Blaugrana od początku meczu udowadniała, że ostatnio notuje wyraźną zwyżkę formy. Atakowała, doskakiwała, biegała, a zaskoczeni Paryżanie dali się kompletnie zdominować. W piłce jednak często decydują detale. Pierwszy, to koszmarna skuteczność Dembele. Francuz w pierwszej połowie miał cztery „patelnie” i… żadnej nie wykorzystał. A to strzelał „w niebo”, a to w świetnie dysponowanego Navasa.
Drugi, to głupi faul Lengleta na Icardim – w polu karnym. Pewny Mbappe dał z wapna prowadzenie niepewnemu PSG. Barcelona, czego ostatnio raczej nie ma w zwyczaju, dobrze zareagowała na utratę gola – pięć minut później Messi wyrównał z dystansu. To trafienie to na pewno jedna z ozdób Ligi Mistrzów w tym sezonie.
https://www.youtube.com/watch?v=PUyzGDj3y24
Ale potem Messi zawiódł. Po przerwie Barca nadal próbowała, ale ani nie grała tak dobrze, ani PSG tak niemrawo, jak w pierwszej połowie. Awans francuskiej drużyny, pewny już przed trzema tygodniami, został przyklepany meczem zaskakująco żywym. To nie było oczekiwane „plażowanie”.
Liverpool w ostatnim czasie obrywa u siebie dosłownie od każdego. Nie wygrał na Anfield Road od ośmiu spotkań, ostatnich sześć (!) przegrywając. Wyznaczenie Budapesztu na miejsce rozegrania rewanżowego (tak, jak pierwszego) meczu z RB Lipsk – The Reds odebrać mogli wręcz jako ukłon.
Spotkanie było niemal lustrzanym odbiciem tego sprzed trzech tygodni. Niemal, bo tym razem Lipsk przynajmniej nie popełniał karykaturalnych błędów, skutkujących golami dla rywala. A te znowu – w krótkim odstępie czasu – były dziełem Salaha i Mane. Niemiecka drużyna stworzyła sobie jedną okazję stuprocentową, kilka niezłych, ale poza tym grający głębiej ustawioną linią obrony Liverpool kontrolował wynik, mecz i całą rywalizację.
Być może The Reds w Lidze Mistrzów i w Premier League to dwa różne organizmy, ale wyjaśni to ćwierćfinał. A jeśli nie, to zawodnicy Nagelsmanna mogą odczuwać spory niedosyt z powodu niewykorzystania gigantycznego kryzysu mistrza Anglii.