Na przełomie wieków, myśląc o współczesnych Polakach, było u mnie tak: najpierw jest Jan Paweł II, a potem Kazimierz Górski. Najwięksi rodacy. To pochodna tego, jak pięknie (w pełni zasłużenie) o Trenerze opowiadali mi starsi ode mnie; w jaki sposób działały na mnie oglądane w telewizji wielkie momenty Jego Orłów; z jakim namaszczeniem o Nim pisali mistrzowie dziennikarstwa sportowego i nie tylko.
Im byłem starszy, tym lepiej poznawałem historię naszego Państwa i Narodu, a i tak w moim myśleniu niewiele się zmieniło. Dzisiaj setna rocznica urodzin Trenera Tysiąclecia.
Piłka to gra prosta. Nie potrzeba do niej filozofii.
Pan Kazimierz to fenomen. O futbolu mówił najprościej, jak się da. A potem jego drużyna wychodziła na boisko podczas mundialu w Niemczech i grała najnowocześniejszą (może obok Holandii) i najradośniejszą piłkę na świecie. Czy ktoś dzisiaj wyobraża sobie Pepa Guardiolę, mówiącego na konferencji: „Mi si wydaji, że wygra drużyna, która strzeli więcej bramek”? Jasne, czasy się zmieniły, piłka nożna to przedmiot wnikliwych badań (niczym szczepionka), ale tak wtedy, jak teraz decyduje przede wszystkim czynnik ludzki.
Jak się szczęście zaczyna powtarzać, to już to nie jest szczęście.
O szczęśliwej gwieździe Górskiego mówiło się od czasu kwalifikacji do igrzysk w Monachium, do których reprezentacja Polski awansowała w wyniku sensacyjnego rozstrzygnięcia meczu Hiszpanii (drużyny amatorskiej) z Bułgarią. To faktycznie był fart. Dwa lata później selekcjoner wynalazł Andrzeja Szarmacha, jako następcę kontuzjowanego Włodzimierza Lubańskiego. A tuż przed mundialem postawił na kompletnego żółtodzioba Władysława Żmudę, jako partnera dla Jerzego Gorgonia na środku obrony. To już nie było szczęście. To rzetelna ocena możliwości i przydatności zawodników połączona z fenomenalną intuicją.
Im dłużej my przy piłce, tym krócej oni.
Kazimierz Górski stworzył najwspanialszą drużynę w dziejach reprezentacji Polski. No, ewentualnie jedną z dwóch. O miano najlepszego meczu w historii biało-czerwonych konkurują: zwycięstwo kadry Górskiego z Holandią (4:1, 1975) i mundialowa wiktoria nad Belgią (3:0) na Espana’82. Nigdy wcześniej, ani później, Oranje dowodzeni na boisku przez Johana Cruyffa nie byli tak bezradni. Polacy dali lekcję futbolu drużynie – wydawało się – doskonałej.
Czasami się wygrywa, czasami się przegrywa, a czasami remisuje.
Koniec pięknej przygody Kazimierza Górskiego w reprezentacji Polski nastąpił po zdobyciu srebra olimpijskiego w Montrealu, co zostało w kraju uznane za klęskę. Jasne, na piłkarskie turnieje IO jeździły wtedy prawie wyłącznie amatorskie drużyny. W państwach Bloku Wschodniego „amatorami” byli wszyscy sportowcy, więc de facto wysyłano na zawody pierwsze reprezentacje. Turniej drużynie nie wyszedł, a mimo to dotarła do finału, a Andrzej Szarmach włożył strzelecką koronę. Kazimierz Górski z każdej imprezy wracał z medalem i królem strzelców na pokładzie.
To skoro było tak dobrze, to dlaczego było tak źle?
Do końca kariery trenerskiej Kazimierz Górski uczył futbolu Greków, z małą przerwą na pracę w Legii na początku lat osiemdziesiątych. Następnie od 1986 roku pracował w PZPN, sprawując funkcję prezesa, tuż przed emeryturą. Później nastąpił okres hołdów, składanych legendzie z każdej strony. Pan Kazimierz prowadził również drużynę Orłów Górskiego, rozgrywającej szereg pokazowych meczów. Do końca życia potrafił prosto i niezwykle celnie mówić o problemach toczących polską piłkę. Powyższy cytat to odpowiedź Trenera na mowę skierowaną przez Jerzego Engela do kadrowiczów w przerwie mundialowego meczu z Koreą w 2002 roku („Pierwsze 15 minut perfekt!” itd.).
Taki był – prawda prosto w oczy. Postać numer jeden w historii polskiego futbolu!