Smutna belka odrywa się od chmur, spada, a tu
żadne twierdzenie, piąty dzień najdłuższy. Zliczyłem
na niebie tysiące kropel, choć żadna nie chciała mi
być posłuszną żoną i ty – wyrwany marginesom.
– U smaku dnia leży pocałunek wiatru nieposłusznego
śniadania u boku. A i tak oddadzą mnie turni,
wzrosną podatki za symbol użyty dla dobra matki,
wszelka etyka pociągnie za sznurek, aby rozwiązał
się but. Błądziłem po łzach buntu wójta Alberta
zamieszkałych atmosfer. Prewencja powodzi, w tej
ulewie rozpadają się związki współczesne – zimowe
kraje już nie zajmują północy, są także w śpiewach
starego Jakuba, (jakże starego jeżdżącego autostopem
przez kulturę), (ale w rodzinie to się nie zdarza). Czy
masz jeszcze o czym mówić artystom świata? Wartę
pełniąc, w stoickim spokoju, chciałbym zapomnieć
patrząc na świat, jakbym oglądał go po raz pierwszy,
ostatni horyzont czterech pór roku. Szept kilku ziemniaków
po ścianach łaźni, przeszywa woń ewolucji, Wielki
Wóz wywrócił się przez akt terroru człowieka na gwieździe.
I czyta mnie szewc i troglodyta… Czasem zbiegają
się osy. Tanatos i Eros. Milcząc wzywaniem do słońca.
Wyzwaniem do tremy. Spiesząc dla dobra klienta,
jego nogi zmęczone, jego bok przekłuty, usta zwilżone
– jeszcze nie poznały smaku rezygnacji. Nocą wracają
księżyce do naszych rąk, by piórem zamilknąć nie rozumiejąc
oddechu nieba, zapachu dopiero wydanej książki.
Nakładem serca zaprzyjaźnionych strun.