Trudno o bardziej miarodajną weryfikację. W ciągu kilku dni reprezentacja rozegrała dwa mecze z ekipami z europejskiego topu. Drużynami dotkliwie poranionymi w ostatnich latach, ale wracającymi na znane im tory. Włochami po dziwacznym, naznaczonym wirusowym zamieszaniem zgrupowaniu, i Holandią – po wymuszonych poszukiwaniach selekcjonera – tym razem z Frankiem de Boerem za sterami. Stawką było zwycięstwo w grupie Ligi Narodów i awans do finałowej czwórki.

Mecze o punkty poprzedziło towarzyskie starcie z Ukrainą na Stadionie Śląskim. Rywal prowadził grę, nie wykorzystał karnego i popełniał juniorskie błędy. A Polacy, grający bardzo średnio, te pomyłki wykorzystali. Cóż, trudno o wnioski z tego spotkania. Mocno naciągając – wyróżnił się debiutant Płacheta, zaś nie popisał się kandydat na zmiennika Glika i Bednarka – Bochniewicz. Jeśli Zinedine Zidane oglądał ten mecz, to dowiedział się, że nie ma wartościowego zmiennika dla swojego podstawowego bramkarza – Andrij Łunin się ośmieszył. Zwycięstwo 2:0 nie wywołało u nas euforii, Andrija Szewczenki porażka też raczej nie zmartwiła. Niepokoić mogła nieumiejętność kontrolowania gry przez Biało-Czerwonych. Obnażona okrutnie przez Włochów kilka dni później…

Azzurrich wirus nie oszczędza. Jakby przewidując kłopoty, Roberto Mancini powołał aż czterdziestu jeden zawodników. Trudno było połapać się w zmianach, jakie następowały w kadrze podczas zgrupowania. Część piłkarzy wyjeżdżała, część izolowano, testy były niejednoznaczne. Wypadło kilkunastu zawodników, w tym bardzo ważni: Bonucci, Chiellini, Verratti. Co innego u nas – Jerzy Brzęczek miał do dyspozycji wszystkich kluczowych graczy. I – w przeciwieństwie do Manciniego – mógł swój zespół poprowadzić z ławki. Włoski selekcjoner musiał poddać się kwarantannie.

Dwadzieścia pięć lat oglądam mecze reprezentacji i nie potrafię przypomnieć sobie takiego, w którym Polska ani razu nie potrafiła zagrozić bramce przeciwnika. Biało-Czerwoni zagrali kompromitująco. Włosi w połatanym składzie robili co chcieli, całkowicie dominowali nad nieprzytomnym rywalem. Swoją grą Lorenzo Insigne napisał podręcznik skrzydłowego. Znajdował się w ciągłym ruchu, czym ogłupiał naszych obrońców i pomocników. Nicolo Barella nawiązał do Xaviego z najlepszych lat. Zwykle statyczny Jorginho swobodnie przemieszczał się między czerwonymi pachołkami.

Włosi prezentowali się dobrze, ale nienadzwyczajnie. Natomiast wszyscy polscy piłkarze, poza Szczęsnym, zagrali żałośnie. Nie było żadnej strategii, choćby polegającej tylko na przeszkadzaniu. A kiedy na boisku pojawił się Góralski, żeby przeszkadzanie wdrożyć, to przesadził na tyle, że po dwóch faulach sędzia słusznie wysłał go do szatni. Nawet jeśli zespół miał gorszy dzień (który już raz?), to nie można wszystkiego tym wytłumaczyć. Przerażała przepaść, jaka dzieliła reprezentację Polski od przeciwnika, który jest w trakcie powrotu do światowej czołówki. Bo to nie jest tak, że nasi nie walczyli. To była różnica w umiejętnościach. A gdyby trafiło na Hiszpanię z wtorkowego meczu z Niemcami (kto widział, ten wie)? Bezradni byli piłkarze, z Robertem Lewandowskim na czele; bezradny był również trener…

…którego po meczu z Włochami wyrzucała z pracy cała Polska. Atmosfera w kadrze przed starciem z Holandią nie mogła więc być dobra. Oczekiwania wobec piłkarzy zeszły na drugi plan przy lawinie „życzeń” porażki. Trudno było wymagać czegoś dużego od rozbitej drużyny.

Po niedzielnych popisach, postawa Polaków w pierwszym kwadransie meczu z Oranje zaskakiwała. Nasi agresywnie podeszli do przeciwnika, nie pozwalali mu złapać rytmu. A przede wszystkim – nareszcie zaatakowali. Po ładnej akcji z Lewandowskim, Kamil Jóźwiak wyprowadził Polskę na prowadzenie. Tej pary nie starczyło na długo, na co wpłynęli również Holendrzy, którzy po apatycznym początku uporządkowali grę. Im mocniej naciskali, tym bardziej Polacy się gubili. Pomarańczowi szybko wymieniali podania, przez co chwilami naszym kręciło się w głowie, zwłaszcza Krychowiakowi. Kwestią czasu były gole dla gości.

Długo nie padały, bo Holendrzy byli nieskuteczni, a Polacy prezentowali się zdecydowanie lepiej, niż we Włoszech. Dobrze bronił Fabiański. Wszystko to do czasu, kiedy lekkomyślnie Wijnalduma odepchnął Bednarek – niestety w polu karnym. Goście wyrównali, a po pięciu minutach strzelili zwycięskiego gola. Zasłużyli na to, bo byli zespołem dojrzalszym, wyraźnie przeważającym, po prostu lepszym.

Kolejny raz Biało-Czerwoni mocno ustępowali pod względem umiejętności. Nie tak dawno to było, kiedy umieli to niwelować. Jerzy Brzęczek nie potrafi tego przywrócić. Nie jesteśmy tak słabi jak w meczu z Włochami. Nie jesteśmy tak dobrzy, żeby tych Włochów (czy Holendrów) ogrywać w pięciu meczach na dziesięć. Od tej drużyny należy wymagać tego, żeby każdemu przeciwnikowi było ciężko z nią wygrać. Nie mamy potencjału na medale, ale stać nas na charakter, jakąś tożsamość. Przez dwa lata Brzęczek nie nadał jej zespołowi. Ale tutaj nie będę go sądził – innym razem.

Ps. Naszym ostatnim (choć zagramy z nim na początku) grupowym rywalem w mistrzostwach Europy została Słowacja, która pokonała w barażu Irlandię Północną. Co za różnica – jeśli mamy cokolwiek osiągnąć na turnieju, to musimy ją ograć.