Dawno, dawno temu, w czasach, gdy po ulicach nie jeździły tramwaje i autobusy, nie było telewizorów i telefonów, a Lublin leżał pośrodku olbrzymiego lasu, chroniony przez niego niczym twierdza, zdarzyła się pewna historia.


Na obrzeżach miasta razem z żoną i trojgiem dzieci żył krawiec. A że był jedynym krawcem w okolicy, to zamówień miał mnóstwo. Był on dobrym człowiekiem i często, gdy ktoś biedniejszy przychodził do niego zdjąć miarę, nie brał za uszyty kaftan żadnej zapłaty. Co niektórzy płacili nie złotem czy pieniędzmi, ale artykułami pierwszej potrzeby: a to przywieźli worek kartofli, a to kopę cebuli, czy czosnku, a to mąkę, kaszę, czy swojskiej produkcji kiełbasę. Raz się zdarzyło, że krawiec dostał od możnego pana trzy bele najprzedniejszego splotu materiałów, które mógł wykorzystać do uszycia wielu ubrań.

Żona krawca była kobietą łagodną, zawsze uśmiechniętą i lubianą przez sąsiadów. Ich dzieci: Jaś, Staś i Weronka zawsze mówiły: „dzień dobry”, ale jak było trzeba, to dokazywały ile wlezie, jak to dzieci. Żyło im się dobrze i wesoło w drewnianej chacie z kaflowym piecem, malwami i słonecznikami za oknem. Jedynymi smutniejszymi chwilami w życiu rodziny były te, gdy krawiec zaprzęgał wóz w dwa gniade konie i jechał trzy dni, by obkupić się w materiały, nici, koronki, podszewki, igły i inne akcesoria potrzebne do szycia. Wtedy jego dom milknął: dzieci nie dokazywały, żona nie nuciła przy domowych pracach, nawet świeca jakby mniej w te dni się paliła. Strasznie za nim tęsknili. choć wiedzieli, że podróż jest konieczna, bo pozwalała na dostatnie życie.

Zawsze też po tych dniach oczekiwali na niego z niecierpliwością. Tylko ich wierny pies Burek, podwórkowy kundel, potrafił przewidzieć, że pan się zbliża. Pewnie po zapachu wyczuwał z daleka woń swego pana i zaczynał poszczekiwać i radośnie machać ogonem. Wtedy mieli już pewność, że jest blisko, że zaraz go ujrzą i będą mogli się rzucić na szyję.

Krawiec z każdej podróży przywoził im drobiazgi: a to gwizdek, a to drewnianego konika na patyku, który jeździł na kółkach, a to błyszczący kamyk dla żony, a to odpustowe obwarzanki z parzonego ciasta posypane makiem lub kryształkami soli. Tym razem też wyczekiwali, że przywiezie coś nowego i nie pomylili się. Gdy zakończyli powitalne uściski, buziaki i podskoki, krawiec zaczął opróżniać wóz, a oni mu pomagali. Trwało to i trwało, lecz nie narzekali, bo wiedzieli, że z każdą chwilą przybliżają się do upragnionych prezentów. To oczekiwanie było niemal jak rytuał, jak ich własna rodzinna tradycja, której za żadne skarby nie chcieliby się pozbywać.
Zmęczeni usiedli przy stole w kuchni i zaczęli wieczerzać. Jedli ziemniaki ze skwarkami i popijali je zsiadłym mlekiem. Krawiec wyszedł na chwilę do sieni i po chwili przyniósł długo oczekiwany prezent. Był to wysoki wór szczelnie wokół czegoś owinięty.

– Tym razem prezent jest inny – odezwał się.

Dzieci przestały jeść i wpatrywały się z uwagą, co też zaraz nastąpi. A krawiec zaczął odwijać wór i oczom wszystkich ukazał się sękaty kij, który wyglądał jak te, które nieraz widzieli w lesie. Różnił się od nich tylko tym, że był odrobinę dłuższy.
Krawiec dostrzegł rozczarowanie w oczach swoich domowników:

– To nie jest tak, jak myślicie. To jest kij niezwykły. Ma szczególną moc ochraniania przed wszelkim złem tych, w których domu stoi. Być może pełni też rolę czarodziejskiej różdżki, jednak nie znam się na czarach, więc tego nie wiem, poza tym było mi spieszno do domu, więc o szczegóły nie wypytałem.

– Skąd go masz? – zapytała żona.

– Dostałem od starej kobieciny, która często kręci się po tamtejszym targu, a przez niektórych uważana jest za znachorkę. Twierdziła, że kij musi być szczelnie owinięty i stać w sieni i że ona wie, że na pewno wkrótce ja i moja rodzina będziemy go potrzebować.

– Wybacz, ojcze, lecz staruszka chyba zakpiła z ciebie. Przecież to kij jakich w lesie można znaleźć wiele – odezwała się najstarsza z rodzeństwa, Weronka.

– Ja tam wierzę starej. Gdybyście ją widzieli… W jej oczach było coś takiego, co nie pozwoliło mi zwątpić w ani jedno słowo, które wypowiadała – odrzekł krawiec.

– No dobrze, dziwny to prezent, jednak nie zaszkodzi postawić go w sieni. Nie będzie tam przeszkadzał nikomu. Odstaw go, a wy jedzcie, bo strawa stygnie – ponagliła żona.

Krawiec owinął szczelnie kij, a potem usiadł do stołu, by dokończyć kolację. Żyli z dnia na dzień tak, jak dotychczas, a o kiju stojącym w rogu całkiem zapomnieli. Czasem tylko zamiatając miotłą sień zerkali na niego i uśmiechali się do siebie, że ich tatko został wykiwany przez jakąś babinkę.