Przerwa od reprezentacji była długa. Nawet na przełomie lat 1981 i 1982, kiedy nikt oficjalnie nie chciał z nami grać, tyle nie trwała. Tegoroczny futbolowy kalendarz przeszedł wiele modyfikacji, ale akurat Ligi Narodów korekta nie dotknęła. Nasi na pierwszy ogień dostali dwa wyjazdy.
Holandia w 2021 roku zagra na dużej imprezie po raz pierwszy od siedmiu lat. Najpoważniejszy od dawna kryzys tej potęgi obejmował dwie międzynarodowe absencje z rzędu. Wybitne pokolenie dwukrotnych medalistów mundiali schodziło ze sceny w fatalnym stylu. Ale selekcjonerowi Ronaldowi Koemanowi udało się poukładać nowe klocki i Pomarańczowi w końcu dostali się na wielki turniej. W dodatku, ze względu na wyraźny postęp w grze, na powrót zaczęli być wymieniani pośród kandydatów do podium. Koemana jednak już nie ma (odszedł do Barcelony), osieroconą kadrę tymczasowo przejął mało znany Dwight Lodeweges.
Z tak wymagającym rywalem Polacy nie grali od poprzedniej Ligi Narodów i meczów z Portugalią i Włochami. Najważniejszą informacją z obozu kadry była absencja Roberta Lewandowskiego, co wywołało różne reakcje środowiska. Moim zdaniem lepszego momentu na oddech dla kapitana nie będzie, dlatego całkowicie rozumiem decyzję sztabu i piłkarza. Od tej pory Lewy nie będzie miał przecież wolnego aż do naszego końca na mistrzostwach Europy (oby jak najdłużej!). Inni najważniejsi zawodnicy stawili się na zgrupowaniu, pojawiło się też kilku debiutantów. Pytań nie brakowało: czy Jerzy Brzęczek sprawdzi nowych? Czy będzie kombinował z obsadą lewej obrony? Czy długie momenty paskudnej gry drużyny zostaną zmarginalizowane?
Mecz z Holandią był niestety straszny… Przypomniały się stare parszywe czasy, kiedy nie potrafiliśmy w żadnym elemencie przeciwstawić się potentatowi (a czy Holandia doprawdy już nim jest?), modląc się o wyżebrane 0:0. Oni grali, a my tylko biegaliśmy. Brzęczek znowu zrobił krzywdę Bereszyńskiemu, każąc mu grać na lewej obronie. Zawodnik Sampdorii „podziękował” selekcjonerowi łamiąc linię spalonego przy straconym golu. Spośród aspirantów pozwolił wykazać się Kamilowi Jóźwiakowi, którego rozsadzała ambicja, ale przy takim nastawieniu taktycznym drużyny lechita nie miał szans rozwinąć skrzydeł. W środku pola miało być kreatywnie (Krychowiak/Klich/Zieliński), skończyło się nabijaniem kilometrów. Krzysztofa Piątka do kieszeni schował uśmiechnięty Van Dijk. Polska oddała w tym meczu DWA strzały, a to jest wstyd. To wszystko przy wcale nie „gryzących trawę” Holendrach – oni po prostu grali piłką wiedząc, że to w końcu przyniesie powodzenie. Czy z Lewym w składzie byłoby lepiej? Zapewne, ale niewiele. Koncept gry naszej drużyny musiałby być całkowicie inny.
Trzy doby dzielące mecze to jezioro pomyj wylane w mediach na selekcjonera i zespół. Doszło do tego, że reprezentacja dostawała „życzenia” porażki z Bośnią i Hercegowiną, a trener – rychłej dymisji. Spotkanie w Zenicy zapowiadało się interesująco ze względu na możliwą powtórkę w przyszłorocznym Euro. Bośniacy walczą bowiem o udział w mistrzostwach w drabince, której zwycięzca trafi do grupy z Hiszpanią, Polską i Szwecją.
Brzęczek tym razem postanowił wystawić lewego obrońcę, do środka pola desygnować zabijakę oraz wymienić bramkarza i napastnika. Polska zaczęła ten mecz źle. Bośniacy początkowym animuszem wymuszali błędy, choć od początku widać było, że to o wiele słabsza piłkarsko drużyna od Holandii. Biało-Czerwoni stanęli przed zadaniem opanowania sytuacji, bo jeśli z takim przeciwnikiem mieliby tego nie zrobić, to z jakim? Na szczęście się udało, ale zanim do tego doszło, gospodarze objęli prowadzenie. Turecki sędzia podyktował bardzo dyskusyjny rzut karny. Jan Bednarek co prawda jakiś pretekst arbitrowi dał, a absolutnie nie musiał, bo zagrożenia naszej bramki ta akcja nie niosła. Na szczęście Polacy nie położyli się, bo zauważyli, że ten mecz mogą śmiało wygrać. Tuż przed przerwą remis zapewnili starzy wyjadacze – Grosicki dośrodkował, Glik skończył strzałem głową.
Co istotne, Polacy stwarzali sobie sporo okazji, potrafili przyspieszyć grę. Na prowadzenie wyszli po golu (znowu głową) Grosika. Bardzo dobrze wyglądał Jacek Góralski, który posyłał najgroźniejsze prostopadłe podania (kamyczek do ogródka Krychowiaka i Zielińskiego). Interesująco wprowadza się do drużyny Jóźwiak, nareszcie coś więcej niż przeciętność dał Rybus. Bośniakom nie pomogło nawet wejście na boisko „ich Lewandowskiego” – Edina Dżeko. I wszystko by się zgadzało, gdyby nie jeden fakt – gospodarze byli zwyczajnie słabi, do tego pozbawieni kilku najważniejszych piłkarzy…
Zwycięstwo oczywiście cieszy, ale reprezentacja Polski w takiej dyspozycji nie ma czego szukać na Euro. Oby już za miesiąc było dużo lepiej. W październiku czekają nas aż trzy mecze u siebie – towarzyski z Finlandią, oraz o punkty w LN z Włochami i rewanżowy z Bośnią i Hercegowiną.